Fotografia w Krakowie
Letni sezon
Wojciech Wilczyk
Sezon letni zwany też ogórkowym. Większość instytucji kulturalnych jest zamknięta. Sale wystawowe świecą pustkami, zresztą nikt rozsądny nie zaryzykowałby organizowania jakiejś ważnej wystawy w tym okresie, chyba że miałby na uwadze turystów. Taka jest nie tylko polska norma. Jednak właśnie w lecie w Krakowie odbyło się kilka ekspozycji, na które warto było zwrócić uwagę.
RAKOWSKIE Muzeum Historii Fotografii przygotowało obszerną ekspozycję pt. "Afganistan w ogniu". Wystawa ta prezentująca zdjęcia fotografów pracujących głównie dla francuskich agencji prasowych, pozwalała również zaznajomić się z fotograficznymi dokonaniami obecnego Podsekretarza Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w osobie Radka Sikorskiego (także współorganizatora tego przedsięwzięcia). Fotografia wojenna zawsze może liczyć na spore audytorium odbiorców, nie tylko dlatego że "krwawa tematyka" odwołuje się do jakichś niewątpliwych atawizmów tkwiących w ludzkiej naturze, ale także pozwala zaspokoić zupełnie banalną potrzebę podglądactwa i "uczestniczenia" w "słusznej sprawie". Jednak nawet początkowo, tak prosty od strony układu walczących ze sobą sił - konflikt w Afganistanie (komuniści kontra Afgańscy bojownicy) bardzo szybko zamienił się w wojnę domową rywalizujących ze sobą klanów, w której efekcie kraj doprowadzony został do kompletnej ruiny. Kontrolujący obecnie większość terytorium ortodoksyjni Talibowie, wsławieni niedawnym wysadzeniem w powietrze zabytkowych posągów Buddy, wyprawiają na co dzień znacznie bardziej groźne rzeczy, dotykające szczególnie tych mieszkańców, którzy nie maja potrzeby (lub tak silnej wiary w islam) by skrupulatnie wypełniać nakazy szariatu.
Piszę o tym wszystkim, ponieważ krakowska wystawa może skłonić do poważnych przemyśleń nad funkcją fotografii prasowej i dość sporymi ograniczeniami w przenoszeniu przez nią informacji. Patrząc na te zdjęcia, wykonywane z pewnością w wielu przypadkach ze sporym narażeniem życia, nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu, że są one przykładem dość jednostronnego sposobu obserwacji. Owszem, z pewnością doskonale spełniły one niejednokrotnie rolę "obrazka" do prasowego tekstu o walkach w Afganistanie, jednak czy faktycznie oddały istotę tego konfliktu i choćby w jakiś mglisty sposób potrafiłyby zapowiedzieć konsekwencje, z jakimi mamy do czynienia obecnie? Wykorzystywanie fotografii prasowej niestety zbyt często ociera się o polityczna propagandę. Przypominam sobie historie zdjęć amerykańskiego fotoreportera z procesu w Norymberdze, które zostały zarekwirowane przez cenzurę, ponieważ widoczni na nich przywódcy III Rzeszy zbyt bardzo wyglądali na przeciętnych ludzi a nie "demonicznych" hitlerowskich zbrodniarzy. Podobnie można się zastanawiać, czy fotografia afgańskiego górala z kałasznikowem i taśmami naboi na piersiach pochylonego nad krwawym strzępem człowieka w mundurze, przedstawia rzeczywiście bojownika o wolność swojego kraju, czy też najzwyklejszego bandytę (co w tamtych rejonach jak się zdaje nie należy też do rzadkości).
Ponieważ od radzieckiej interwencji w Afganistanie minęło już ponad 20 lat, być może w ramach takiej wystawy dobrze byłoby pokazać też sposób widzenia drugiej strony, nawet w najbardziej "propagandowym" kształcie. Pomijając "geopolityczne" uwarunkowania decyzji zapadających w Biurze Politycznym komunistycznej partii i dowództwie radzieckich sił zbrojnych, w tej bezsensownej i krwawej wojnie wzięły udział tysiące najzwyklejszych poborowych żołnierzy, nie mających często bladego pojęcia po co i o co walczą. Być może konflikty militarne już w niedługim czasie staną się także tematem reality shows (technika przekazu obrazów stale się przecież rozwija, odwrotnie proporcjonalnie do moralności pracowników mediów), warto jednak już teraz uważnie śledzić "doniesienia z frontu" pokazywane chociażby w ramach tak znanej wystawy jak World Press Photo i widoczne w nich manipulacje (przy okazji tego konkursu, trzeba też przypomnieć, że jego laureatem w 1982 roku był ... sam Radek Sikorski).
WA tygodnie później, w pomieszczeniach Domu Norymberskiego w Krakowie (oba miasta są oficjalnie "zaprzyjaźnione"), otwarto wystawę prac Gerharda Preissa. Fotograf ten, na co dzień pracujący jako miejski grafik (równolegle w salach Muzeum Etnograficznego odbywała się ekspozycja jego plakatów), jest autorem niezmiernie interesujących zdjęć. Zaprezentowane w Krakowie fotografie, pochodziły z realizowanego od lat cyklu pt. "Stany" (niem: Zustaende, co tłumaczyć można także jako: położenia, sytuacje). Obszerna seria kolorowych prac eksponowana w holu Domu Norymberskiego, za swój temat wzięła drewniane skrzynie do transportu towarów (zapewne obecnie są to znormalizowane "euro-skrzynie"), a konkretnie ich boczne ścianki ze śladami napisów i późniejszych przemalowań jakie nanoszono na nie podczas kolejnych spedycji. Gerhard Preiss zobaczył coś, co zazwyczaj większość ludzi mija obojętnie, uodporniona przez (bezsensowną zazwyczaj) banalność "zawodowego życia". Sfotografowane przez niego obiekty przypominają trochę abstrakcyjne malarstwo z okresu taszyzmu. Ale nie o porównywanie do czegokolwiek chyba artyście tutaj chodziło, co raczej... o wskazanie abstrakcyjnych korzeni tkwiących w otaczającej nas rzeczywistości.
Inne zdjęcia pokazane w Krakowie, tym razem czarno białe, bardzo w tradycji "szkoły" Bernda i Hildy Becherów, za swój temat wzięły ściany kontenerów na śmieci i żelaznych bram oraz naturalne multiplikacje płyt wiórowych, przemysłowych wózków transportowych (celowo zgromadzonych w jakimś bliżej nie określonym procesie "technologicznym"). Chociaż trzeba tu od razu zaznaczyć, że takie zdjęcia "już robiono", to jednak prace Gerharda Preissa wyróżniają się świeżością spojrzenia i kompozycyjną dyscypliną, co bardzo korzystnie wpłynęło na wizualną atrakcyjność całego cyklu. Szkoda, że ta ciekawa ekspozycja, zorganizowana w pięciolecie powstania Domu Norymberskiego, zaistniała tylko w niezbyt przystosowanych do fotograficznych wystaw pomieszczeniach tego budynku, bowiem warto byłoby ją pokazać szerszej publiczności, także innych miast w Polsce.
RAKOWSKIE Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, niejako z definicji zajmuje się głównie prezentacją artystów z Kraju Kwitnącej Wiśni. Jednak dobrą tradycją tej filii Muzeum Narodowego w Krakowie jest także organizowanie co jakiś czas fotograficznych wystaw, niekoniecznie artystów japońskich lub mających za temat Japonię. Pojawiające się mniej więcej raz na pół roku w Mandze ekspozycje, są zawsze dość trafnie dobrane i niezmiennie utrzymane na wysokim poziomie (czego niestety nie można powiedzieć o połowie przedsięwzięć krakowskiego Muzeum Historii Fotografii). Tym razem w Mandze zaprezentowano wystawę zdjęć Romana Dziworskiego, pochodzących z bestsellerowego albumu "1/250 sek.". Książka ta ciesząca się sporym powodzeniem na zauważalnej "fali nostalgii" za wizualnym kształtem czasów real-socjalizmu, (lecz w momencie gdy smok jest już nieżywy a jego skórę dawno wyprawiono). W ciągu dwóch lat przez kraj przewinęło się kilka wystaw mających za swój temat PRL i gadżety z tego okresu - szkoda tylko, że polscy artyści nie potrafili z tego bogactwa symboli i tematów skorzystać kilkanaście lub kilkadziesiąt lat temu, chciałoby się tutaj powiedzieć!.
Fotografie Dziworskiego jednak trudno byłoby zaklasyfikować do tego "nostalgicznego nurtu". Choć prawie wszystkie powstały w latach sześćdziesiątych, to jednak mamy tu do czynienia z typową snap shot photography - czyli tzw. "fotografią migawkową", w której dążeniem osoby robiącej zdjęcia jest błyskawiczne uchwycenie tematu. Metoda ta mająca w sobie coś z polowania na szybko poruszające się obiekty, wymaga sporej uwagi, prędkości działania i także sporej wiedzy na temat tego co chcemy "upolować" (poprzedzonej oczywiście studiowaniem tematu). Tak więc możemy tu oglądać, osoby, przedmioty i sytuacje wyrwanie z przyczynowo skutkowego ciągu (często jak najbardziej banalnych i pospolitych) zdarzeń, dzięki rejestracji właśnie w bardzo krótkim czasie np. 1/250 sekundy. Co z tego wynika? Mnóstwo zdjęć utrwalających kształt polskich miast (głównie Łodzi) we wczesnych latach sześćdziesiątych, ale także niekoniecznie związaną akurat z politycznym systemem - absurdalność tkwiącą w otaczającej nas w wizualnej rzeczywistości (nie od dzisiaj fotografię łączy się z surrealistycznym spojrzeniem na świat).
Wystawa Dziworskiego w Mandze ma jeszcze tę zaletę, że wreszcie możemy oglądać jego fotografie w kształcie (jak myślę) zamierzonym przez autora. Niestety w albumie opublikowanym przez Wydawnictwa Artystyczne i Filmowe, w wyniku zapewne ograniczeń procesu technologicznego (lub popełnionych w jego trakcie błędów, co jest niestety dość typowe dla krajowych oficyn), kosztem bogatej skali półtonów, gdzieś uciekł kontrast i czerń jego świetnych zdjęć.
I to właściwie byłoby na tyle jeśli idzie o fotograficzne wydarzenia tegorocznego letniego sezonu w Krakowie. Bo owszem, była jeszcze wystawa zdjęć Judyty Papp przedstawiających Czesława Miłosza w hollu magistratu (z okazji 90 urodzin Noblisty - niestety typowy "krakowski jubileusz"). Na olbrzymich rozmiarów komputerowych wydrukach mogliśmy zobaczyć jak Miłosz: "pisze", "spaceruje", "robi głupie miny do obiektywu" lub "trzyma w ręce butelkę wina" (w żadnym wypadku jej nie opróżnia!). Była wystawa fotografii Bogdana Krężela pt. "Czakram" w pubie na ul. Stolarskiej (akurat zbiegło się to z "ograniczeniem dostępu" do tego miejsca przez dyrekcję Muzeum na Wawelu). Była wystawa "Zielone Metamorfozy" (pokazująca "rolnicze tło" kombinatu im. Sendzimira primo voto Lenina) autorstwa Adama Gryczyńskiego w Galerii "Centrum" Nowohuckiego Centrum Kultury. Była też wystawa turystycznych zdjęć z Peru Olgi Stokłosy, w sali Galerii ZPAF na ul. św. Tomasza, ale o tych ekspozycjach (z wyjątkiem interesujących zdjęć Krężela i Gryczyńskiego!) raczej nie warto wspominać.
Wojciech Wilczyk
Copyright © 1997-2024 Marek Grygiel / Copyright for www edition © 1997-2024 Zeta-Media Inc.
23 - 08 - 01