Radość fotografowania
Rozmowa z Adamem Erdheimem
FT: - Skąd fotografia? Szkoła? Jakieś kółko amatorskie ?
Adam Erdheim: - Obciążenie dziedziczne. Ojciec był amatorem, entuzjastą - fotografem.
Podpatrywałeś go?
On mnie zachęcił. Dał mi mały aparat Zeiss Ikon, jak miałem sześć lat. Pokazał, jak to się robi, i zacząłem pstrykać. To mi się spodobało.
A on mógł robić odbitki dla Ciebie, miał ciemnię fotograficzną?
Tak, to była nasza łazienka w której był powiększalnik. Zawsze była bitwa o tę ciemnię. On fotografował aparatem małoobrazkowym ale ten powiększalnik miał taką specjalną ramkę by w nią włożyć film 4,5 x 6 z mojego małego aparatu.
A czy zachowały się jakieś odbitki z tego czasu?
Gdzieś są, ale trzeba było by to gdzieś wyszperać, w moich pudełkach ich nie mam. W albumach rodzinnych, które oddałem mojemu bratankowi, tam by się ewentualnie znalazły.
Tato jaki miał aparat?
Och, pamiętam, pamiętam i nie zapomnę do końca życia. Miał Leicę III G, aparat był z 1936 roku. Z takim obiektywem 50-cio milimetrowym, który się wsuwał. Dawał mi go czasami do ręki bym mógł popstrykać. Jak byłem na studiach to pożyczyłem od ojca ten aparat, to było zimą. Trochę jest to makabryczna historia... Pojechałem nad morze. Był zimny dzień, mróz ścisnął. I tam nad tym morzem w Goteborgu była taka pochylnia do spuszczania łódek do wody. Stanąłem na tej pochylni z tym aparatem i w pewnym momencie poczułem, że zjeżdżam w dół, w stronę wody. To był miesiąc luty. Rzuciłem się na cztery łapy, żeby jakoś wdrapać się z powrotem ale już nie było siły. Jedyne co mogłem zrobić to razem z tym aparatem zjechać do wody, do morza. Cały byłem mokry, byłem tam z kolegami, samochodem, więc rozebrali mnie, wsadzili do tego samochodu i zawieźli do domu. Żeby było zabawniej, byłem po zapaleniu płuc więc liczyłem się z tym, że znowu wyląduję w szpitalu. Ale nic mi się nie stało. Natomiast ten aparat ucierpiał, mimo że zanurzyliśmy go szybko w słodkiej wodzie. Ojciec napisał do fabryki Weltzlar, że ma taki aparat, który zamoczył w morskiej wodzie. Odpowiedzieli, żeby przysłał ten aparat do nich, do fabryki, oni go odrestaurują, za darmo. Zrobili to, był jak nowy.
Czy on się zachował do dzisiaj?
Prawdopodobnie tak, ale nie u mnie. Ojciec stwierdził, że skoro technika idzie do przodu to on sobie sprawi lustrzankę. Poszedł do sklepu w Goteborgu, prowadził go taki stary fotograf, ja też tam bywałem. Ojciec się z nim dogadał, że on weźmie tę Leicę od niego i da mu Mirandę. Zamienił stryjek siekierkę na kijek. Ojciec dostał tę Mirandę, którą odziedziczyłem, ale wolałbym oczywiście tamtą Leicę.
A świadome fotografowanie? Kiedy poczułeś, że chcesz to robić, kiedy to się zaczęło?
Jak byłem na studiach to fotografowałem, ale też wtedy zacząłem pasjonować się filmem. Byłem w klubie Stodoła w kółku filmowym w którym kręciliśmy filmy. Mój film nie został nigdy dokończony, niestety. A potem wyjechałem, więc to też się skończyło. Fotografowałem cały czas ale dopiero w Goteborgu, na studiach wszedłem do takiego uczelnianego klubu fotograficznego, to była właściwie usługowa spółdzielnia fotograficzna. Fotografowaliśmy na imprezach i sprzedawaliśmy te zdjęcia. Mieliśmy dostęp do bardzo dobrego laboratorium, trochę tam eksperymentowaliśmy. Tak, wtedy sporo fotografowałem.
A potem przerwa?
Przerwy nigdy nie było. Zawsze miałem jakiś aparat. W pracy jednak nie fotografowałem zbyt dużo. Dopiero potem w latach dwutysięcznych, kiedy podróżowałem w takie różne dziwne miejsca, wszystkie takie paskudne miejsca na literę K, Kosowo, np. Kazachstan, no może Kazachstan nie był paskudny…
A co tam w Kosowie tak Ci nie odpowiadało? Wojna?
To już było po wojnie. Nie podobała mi się tam postawa ludzi. Żądania pomocy od Europy, uważali, że im się należy, że to przez Europę oni są nieszczęśliwi, podczas kiedy dostawali dużo pieniędzy i wyrzucali te pieniądze w błoto. To mnie doprowadzało do szału. Również to, co nie ma nic wspólnego z fotografią, ale oni bardzo źle traktowali Serbów pochodzenia cygańskiego. To mi przypominało stosunek do Żydów. Taka dyskryminacja typu, że ci Romowie to jest coś gorszego, niż oni.
Masz jakieś zdjęcia z Kosowa?
Mam trochę.
A gdzie najdłużej byłeś za granicą?
Poza Szwecją? W Szwajcarii cztery lata , w Iranie byłem ponad rok. Mieszkałem w Teheranie. Już za czasów ajjatolachów. Czasami mówię, że to oni i ja zrobiliśmy rewolucję, bo ja przyjechałem zaraz po, ale jeszcze mocno czuło się tę rewolucję w powietrzu. Tam specjalnie dużo nie fotografowałem.
A jak się tam to robi? Chyba nie jest to mile widziane, trzeba mieć jakieś pozwolenia?
Pozwolenia nie miałem.
Więc zdjęcia robiłeś dyskretnie?
Nie. Właśnie nie. Robiłem to bardzo oficjalnie, żeby nie było wrażenia, że robię to w tajemnicy. Nie chodziłem sam. Miałem kolegę z pracy, Irańczyka, który tłumaczył, kim ja jestem, i np. w piątek, kiedy były te różne demonstracje, wychodziłem na ulicę i aparat miałem na brzuchu. Widać było, że mam aparat, w związku z tym strażnicy rewolucyjni zatrzymywali się przy nas, ale mój kolega tłumaczył im, że ja nie jestem Amerykaninem, to przede wszystkim, że jestem ze Szwecji.
Masz jakieś dobre zdjęcia z tych wydarzeń?
Nie, to nie było bezpieczne, to było wariactwo. Sam mój pobyt w Iranie był wariactwem w tym czasie, a jeszcze fotografowanie….
A kiedy się zaczęło u Ciebie traktowanie fotografii na poważnie ? Przecież jesteś twórcą Warszawskiego Fotomaratonu, brałeś wcześniej udział w wielu fotomaratonach…
Czy wiedziałeś od razu, że akcent główny Twojej fotografii to zdjęcia uliczne ? A z drugiej strony robisz portrety, to dosyć szeroki wachlarz zainteresowań…
To właśnie są w zasadzie te dwa rodzaje fotografii które mnie bawią. To są portrety i fotografia uliczna. Od dawna wiedziałem, że chciałbym się fotografii poświęcić bardziej, niż zajmowałem się w dotychczasowym życiu. Miałem taki okres, że filmowałem. Ale to dokumentalne filmowanie, np. rodziny, to jest specjalna dyscyplina, której trzeba by było się całkowicie oddać, więc nie chciałem się rozpraszać i postanowiłem, że będę fotografować.
Staram się nie robić zdjęć seryjnych. Sporo osób, wykorzystując możliwości techniczne aparatu, robi całe serie błyskawicznych ujęć i potem wybierają z tego poszczególne klatki. Ja tego nie robię, ja wypatruję moment, w którym naciskam spust.
Czyli wyznajesz zasadę „decydującego momentu” Cartier-Bressona ?
Absolutnie. Cały czas w ten sposób fotografuję. Mnie bawi łapanie tego momentu. To mnie podnieca. To jest fajne i ja to lubię. Wiedziałem kiedy skończę pracować zawodowo. Potem zakupiłem abonament na „Lightroom” i „Photoshop”, programy do obróbki cyfrowej. Zdecydowałem, że będę pracował cyfrowo ze względu na ciągłe przeprowadzanie się, przemieszczanie. Więc musiałem się pozbyć urządzeń mojej ciemni. I tego dnia, to był 1 stycznia 2014 roku zacząłem porządnie fotografować i katalogować, systematyzować.
To znaczy, że tego dnia zaczęła się Twoja profesjonalna zabawa z fotografowaniem. Najwyższy poziom amatorskiej, świadomej fotografii.
Ludzie czasami mnie pytają jakie ja mam dochody z tej fotografii. Odpowiadam, że nie mam dochodów, mam rozchody. Robię to bo mi to sprawia przyjemność, nie podejmuję się sesji fotograficznych dla dochodów. Jeśli już coś robię, jakąś sesję to na własnych warunkach. Np. nie podjąłbym się fotografowania na ślubie. Owszem, fotografuję na ślubach, na które jestem zaproszony, ale według mojej koncepcji. Tam jest fotograf, oficjalnie zatrudniony, a ja robię swoje zdjęcia. I potem często te moje zdjęcia im się podobają i wieszają je sobie w ramkach.
Jeździłeś na fotomaratony, zanim zorganizowałeś ten warszawski ?
To jest inna para kaloszy. To jest fajna zabawa dla mnie, dla wszystkich uczestników i ewentualnie dla organizatorów też. Zacząłem w Sztokholmie jeszcze kiedy pracowałem zawodowo, czytałem o tym wcześniej. Tam te maratony szły regularnie w latach 80-tych. Wtedy nie mieszkałem w Sztokholmie, pracowałem tam a dojeżdżałem z Goteborga. Jeszcze wtedy nie brałem w tym udziału, ale było to wtedy prawdziwe wyzwanie. Kupowało się film dwudziestoczteroklatkowy i trzeba było zrobić 24 zdjęcia na 24 tematy. Nie było drugiej szansy bo to przecież była fotografia analogowa
Prawdziwe wyzwanie.
Potem to trochę osłabło i w latach dwutysięcznych młody chłopak, on miał wtedy 21 lat, zabrał się za projektowanie tego w Sztokholmie i zorganizował pierwszy fotomaraton, na który się załapałem.
Fotomaratony zyskiwały sobie coraz większą popularność, w zeszłym roku było nas już 450 osób. W szczytowym momencie lat 80-tych mieli tych uczestników około tysiąca.
I to się potem rozlało po całej Europie….
Tak, ale nie ze Sztokholmu. Z tego co wiem to się rozeszło z Madrytu. Nie tylko po Europie, ale po całym świecie.
Byłeś też w Berlinie?
Mieszkałem w Berlinie przez pewien czas, znałem miasto. Uczestniczyłem w berlińskim fotomaratonie dwa albo trzy razy, nie pamiętam. Ale ten berliński w porównaniu z tym w Sztokholmie to jest „małe piwo”. W Berlinie był 12-sto godzinny a w Sztokholmie 24 godzinny. Od 2 lat jest możliwość uczestniczenia w skróconej wersji 12-to godzinnej. Skorzystałem z tej okazji bo raz była brzydka pogoda i stwierdziłem, że mi się nie chce. Wtedy przerwałem.
Jest zwykle tak, że gdy robi się zdjęcia to w pewnym momencie chciałby się by to ktoś obejrzał. Więc zaczęły się wystawy. Czy pierwsza, prawdziwa, autorska wystawa to były zdjęcia z Uzbekistanu?
Byłem w Uzbekistanie dwa tygodnie co jest stanowczo za mało aby poznać kraj i aby oddać kolory tego kraju. W związku z tym wybrałem konwencję czarno-białą wbrew wszystkim innym zdjęciom z Uzbekistanu, które wcześniej oglądałem, które są kolorowe.
To rodzaj egzotyki. Postawiłeś sobie takie wyzwanie ?
Tak chciałem pokazać Uzbekistan czarno-biały i żeby nadal to było ciekawe.
No i sukces, ciekawe klimatyczne miejsce, rosyjska kawiarenka-bistro „Skamiejka” (ławeczka), na Pradze, którą prowadzi bardzo miła właścicielka…. To był super wernisaż…Twoje zdjęcia do dzisiaj są tam eksponowane… A następny poważny projekt to są portrety?
Portrety członków społeczności żydowskiej w Warszawie i ewentualnie poza Warszawą, ale jeszcze poza Warszawę nie wyruszyliśmy….chociaż już się odezwali ludzie z pytaniem: a kiedy przyjedziecie do nas?
Premiera wystawy była w grudniu ubiegłego roku i została zakończona finisażem w ostatni dzień lutego 2020. To jest ambitny projekt, w trakcie trwania.
To nie był mój pomysł. Wymyśliła to koleżanka, która jest członkiem zarządu gminy. Ambitnie podeszła do tego żeby małą stosunkowo społeczność w jakiś sposób uwiecznić. Zaczęliśmy od najstarszych członków, którzy z naturalnych powodów nie będą z nami długo. Okazało się, że mimo wszystko oni nie są najbardziej chętni. Więc mamy kilku starszych, a reszta to już młodsi.
Czy to był wybór czy na wystawie byli prezentowani wszyscy ci, którzy zostali przez Ciebie sfotografowani?
Tylko jedna osoba nie zgodziła się, by jej zdjęcie znalazło się na wystawie. Ale jest to miła pani i jeszcze ją sfotografuję. Miałem tylko jednego mężczyznę, który się sam sobie nie spodobał, ale wytłumaczyłem mu, że tak wygląda i musiał to zaakceptować. Z paniami były problemy… oczywiście chcę, aby ludzie byli zadowoleni, ale również aby zdjęcie oddawało prawdziwe cechy tej osoby, a nie było retuszem.
Podczas finisażu dowiedziałem się, że ma powstać z tego również album.
Jak dojdziemy do stu portretów, to zostanie wydany album. Na razie mamy tylko 28.
Jakie masz dalsze plany, co zamierzasz?
Moje fotografowanie w Warszawie zaczęło się od rzemieślników.
Ale to nie jest ujawniona sprawa, czy to gdzieś było prezentowane?
W formie wystawy nie, ale będąc w warsztacie pana Matulki, kaletnika, do którego moja żona poszła, żeby jej naprawił torebkę, zobaczyłem ten warsztat i tego starszego pana i zapytałem, czy mogę mu zrobić zdjęcie. Ok, proszę bardzo. To zapytałem, czy mogę zrobić więcej zdjęć. Zaprosił mnie do warsztatu i dokumentowałem naprawę torebki mojej żony odbywając jednocześnie bardzo ciekawą z nim rozmowę. Niestety, teraz niedawno, ten sympatyczny, mocno starszy pan, odszedł. Miał już osiemdziesiąt kilka lat i nosił się z zamiarem zamknięcia zakładu. Byliśmy chyba jego ostatnimi klientami.
Poruszająca historia.
Zrobiłem taki album i dałem mu w prezencie. On z kolei polecił mnie panu Januszkiewiczowi, który ma warsztat szewski na Chmielnej gdzie są robione buty. Tam też zrobiłem dokumentację i też mu dałem album. Kopie tych dwóch albumów przekazałem do Cechu Rzemiosł Skórzanych w Warszawie. Mają pamiątkę, a pan Januszkiewicz ciągle jeszcze działa.
Gdyby się zastanowić… co daje Ci fotografia? Kontakt z ludźmi…?
Przyjemność. Lubię fotografować, a jeśli moje zdjęcia sprawiają przyjemność fotografowanym, to jest przyjemność podwójna. W fotografii ulicznej fotografowani nie zawsze wiedzą, że są fotografowani i nie widzą tych zdjęć, to wtedy jest przyjemność pojedyncza.
Gdy przechadzaliśmy się po Pradze wspominałeś o jakiejś znajomej pani, która jest modystką, co też już jest odchodzącym zawodem…
Modystek jest jeszcze sporo….
Czyli co z tego będzie..?
Jeden warsztat kapeluszniczy mam obfotografowany jako warsztat. Natomiast na tę panią modystkę drugą mam takie szalone pomysły a ponieważ ona lubi szalone pomysły, to ona zabiera swoje kapelusze i swoje ubrania i idziemy w plener. Jeden raz zrobiliśmy to na Pradze, w starych domach, w starych klatkach schodowych… ona w tych swoich odlotowych strojach i kapeluszach na głowie pasowała do tych odrapanych klatek schodowych jak pięść do nosa, ale ten kontrast był bardzo zabawny. Drugi raz pojechałem z nią na Most Poniatowskiego i o czwartej rano, w letni poranek, zrobiliśmy też swego rodzaju sesję. Trzecią taką sesję zrobiliśmy pod Pałacem Kultury.
Materiału przybywa….
Na pewno można wybrać coś z tego do pokazania… Gdybym robił jakąś tematyczną wystawę na temat rzemiosła, to zapewne bym do niej te zdjęcia włączył.
Pojawił się pomysł jakiegoś lokalu na Saskiej Kępie z przeznaczeniem na galerię…
Znajoma miała sklep z odzieżą i ona znalazła lokal, gdzie mieściła się kawiarenka, która oprócz tego, że ma lokal nadziemny ma też piwnicę. Pytanie, czy coś w tej piwnicy można by zrobić.
Czy to zamierzenie nadal aktualne?
To zostało „zamrożone” razem ze wszystkim innym, co ma teraz miejsce. Lokal jest ciągle nie wynajęty. Ta pani, którą interesuje nadziemna część lokalu, dalej jest zainteresowana, ale również jej działalność z powodu pandemii ustała. Tę piwnicę trzeba by jeszcze odpowiednio zaadaptować.
No cóż fajny pomysł, ale ja na tę chwilę nie bardzo mógłbym się tym zająć. Nie chcę też pozbyć się mojej „wolności”. Wolności do robienia zdjęć.
Rozmawiał Marek Grygiel
Warszawa, 2 maja 2020.
Urodziłem się w 1948 r. w Warszawie, gdzie mieszkałem do 1969 roku, w polskiej rodzinie pochodzenia żydowskiego, i uważałem się za Polaka pochodzenia żydowskiego.
Po 1967 roku, po wojnie sześciodniowej w Izraelu, zrobiła się nieprzyjemna atmosfera w Polsce. Moi rodzice, którzy byli zatrudnienia na posadach państwowych, stracili pracę, a właściwie zostali wysłani na wcześniejszą emeryturę, a ja byłem na Politechnice i odczułem parę razy, że moja obecność tam, szczególnie na Studium Wojskowym, nie jest mile widziana. Zdecydowałem się wyjechać. Ponieważ miałem dziewczynę w Warszawie, Polkę, nie chciałem wyjeżdżać do Izraela, do kraju w którym ona czułaby się obco tak, jak ja się tu czułem obco w Polsce. Zdecydowałem się jechać do Szwecji. Ona przyjechała tam do mnie.
Wydarzenia z lat 1967-68 zrobiły natomiast ze mnie Żyda urodzonego w Polsce. To ważny element mojej identyfikacji. Skończyłem studia. Pracowałem w państwowej instytucji energetycznej większość czasu i tam zakończyłem moja karierę zawodową. Pracowałem również często za granicą, m.in. cztery lata w Szwajcarii, ponad rok w Iranie itd. W 2014 roku kupiłem mieszkanie w Warszawie i tu zacząłem pomieszkiwać, właściwie większość czasu spędzam w Polsce. Trzymam się centrum Warszawy, bo to jest miejsce, które znałem jako dziecko, aczkolwiek zacząłem odkrywać np. Pragę, której zupełnie nie znałem. Przez 20 lat mieszkania w Polsce byłem na Pradze może kilka razy, a teraz mogę tam chodzić godzinami. Z aparatem oczywiście.
Warszawa, 2 maja 2020.
Poprzednio w FOTOTAPECIE m.in.:
Zobacz też:
Copyright © 1997-2024 Marek Grygiel / Copyright for www edition © 1997-2024 Zeta-Media Inc.