"A inni poszli w zapomnienie..."

Z Edwardem Falkowskim, jednym z założycieli Związku Polskich Artystów Fotografików, rozmawia Marek Grygiel.


 

Edward Falkowski w swoim domu w Brwinowie, grudzień 1997 r. Artysta zmarł w kwietniu 1998 r. Fot. M. Grygiel.


- Zacznijmy od początków samych. Rok 1936. Ja jestem Poleszuk spod Pińska, no i tam moich kupa krewnych na tym Polesiu była... Zapomniana kraina. To dla pana już jest teraz zagranica ...

- Niedawno w Magazynie Gazety Wyborczej była relacja o pobycie w Pińsku Ryszarda Kapuścińskiego, który tam się urodził....

- Jeździłem z nim do Pińska cztery lata temu. Autobusem jeździliśmy. To dużo by opowiadać. On jest pińczuk a ja jestem spod Pińska.

W 1936 roku byłem u swojej ciotki w majątku, nad rzeką Bobryk, tam olbrzymie bagna i rozlewiska, Jasiołda, Bobryk i inne rzeki, jak to na Polesiu, tak jak na Florydzie : masę bagien. Moja namiętność to polowanie. Ale lubiłem polować w samotności. Brałem łódkę, jechałem na całe dnie, po tych mokradłach...Przyjechał wtedy do ciotki Chomętowskiej, która była również fotografikiem, może pan to nazwisko słyszał ?

-Zofia Chomętowska, mieszkała w Argentynie...

- To ciotka moja, z domu Drucka-Lubecka, księżniczka. Wyjechała z Polski z naszą wystawą "Warszawa oskarża", to była pierwsza wystawa fotograficzna w Muzeum Narodowym.

- Czy w jej przygotowaniu brał udział Bułhak ?

- Nie, to była nasza wystawa. Zofii Chomętowskiej i moja. Ta wystawa objechała cały świat. Była we wszystkich stolicach, w Japonii, w Moskwie, Paryżu, Londynie, Berlinie, w Nowym Jorku i wszędzie warszawiacy supłali pieniądze widząc tę wystawę. To była wystawa składająca się ze zdjęć : Warszawa przedwojenna i Warszawa w gruzach. Warszawa w gruzach to było wszystko moja część wystawy, a Chomętowskiej to były zdjęcia przedwojenne.
 

Warszawa, wschodnia strona ulicy Marszałkowskiej między ul. Widok a ul. Złotą, rok 1939. fot. Zofia Chomętowska, z wystawy "Pół wieku Warszawy w fotografii Zofii Chomętowskiej", Muzeum Historyczne M.St. Warszawy, lipiec-sierpień 1979 roku

 

Skwer przed kościołem SS. Wizytek, Warszawa, Krakowskie Przedmieście - lata trzydzieste, fot. Zofia Chomętowska, z wystawy "Pół wieku Warszawy w fotografii Zofii Chomętowskiej", Muzeum Historyczne M.St. Warszawy, lipiec-sierpień 1979 roku


Jeszcze wracając do tego początku. Jak Bułhak przyjechał do tego majątku na Polesie, to ciotka mnie oddelegowała, żebym wszystko mu pokazywał i towarzyszył mu. I wtedy ja się zapaliłem do fotografii.

- A ona była już członkiem Fotoklubu ? Skąd ona znała Bułhaka ?

- Ona była sobie dziedziczką na Polesiu. Straciła majątek za długi.

I wtedy przyjechała do Warszawy i została członkiem Fotoklubu. Zaczęła zarabiać fotografią i żyć z fotografii. Przed wojną nie było tych fotografików tak dużo. Ale najważniejszą osobą był Bułhak w Wilnie. Więc wtedy zapaliłem się do fotografii jeżdżąc z Bułhakiem, on mnie namówił. Kupiłem sobie aparat i zacząłem fotografować. Marzyłem żeby fotografować tak jak Puchalski, zwierzynę, czyli to co dla mnie było najciekawsze. Zamiast dubeltówki - aparat. I aż do wybuchu wojny byłem sobie tym amatorem i fotografowałem dla własnej przyjemności.

Potem wybuchła wojna, w czasie wojny byłem w wojsku. Przeszedłem z Andersem przez całą Polskę, dopiero na końcu, za Zamościem, rozbici zostaliśmy przez Niemców i Rosjan. Z jednej strony byli Niemcy, z drugiej Rosjanie. I uciekłem od Katynia, brałem udział w szarży na stanowiska niemieckie, gdzie z mojego szwadronu wysiekli 120 ludzi, a zostało przy życiu trzech. Byłem ranny i dostałem się do niemieckiej niewoli. I z tej niewoli niemieckiej później uciekłem i wróciłem do Warszawy po to, żeby później trafić do Powstania.

Fotografowałem, w czasie wojny miałem szereg zawodów. Z początku byłem pomocnikiem murarza, potem właściciel tej firmy usłyszał jak śpiewam i powiedział : ja otwieram kawiarnię na Nowym Świecie, może pan chce śpiewać ? Mówię  : czemu nie ? I przez kilka miesięcy śpiewałem w kawiarni. Jakieś tam romanse cygańskie... Tego właściciela zamordowali bandyci, obrabowali, spadkobiercy zamknęli kawiarnię. Znowu zostałem na lodzie. Potem byłem węglarzem. Jeździłem na rampę kolejową po węgiel, ładowałem ten węgiel, nosiłem po domach na piąte piętro po 50 kilo, a sam ważyłem 60.

Zima się skończyła i węgiel się skończył. Coś trzeba było robić. Przeczytałem ogłoszenie w gazecie, że mój sklep w którym ja oddawałem swoje zdjęcia - Jerzego Peszta na Brackiej 18 - poszukuje ekspedienta. Zgłosiłem się tam... On mnie tak troszkę chciał zbyć, "może znajdzie się jakiś fachowiec" mówił, "ja panu dam odpowiedź". A ich było trzech braci tych Pesztów, Austriacy z Wiednia. Spolszczeni zupełnie. Jeden miał sklep fotograficzny na Brackiej, drugi miał także sklep fotograficzny na Marszałkowskiej, tuż koło Placu Zbawiciela. A trzeci miał jakiś sklep zoologiczny. Więc ja pobiegłem do tego drugiego brata i mówię : "Chciałbym się u pana brata zaangażować, czy pan by mnie przyjął na tydzień na praktykę ?". "Bardzo proszę, bo akurat duży ruch, może pan zaczynać". I po tygodniu on powiedział temu drugiemu, Jerzemu Pesztowi : "on się nadaje".

I poszedłem do tego Peszta i byłem tam z początku ekspedientem, potem kierownikiem sklepu, on często wyjeżdżał na urlop i mówił " rób co chcesz", zaprzyjaźniliśmy się, bardzo sympatyczny i przyzwoity facet. Byłem tam przez rok kierownikiem tego sklepu. Ale potem żona tego Jerzego Peszta, zresztą Polka, zmusiła go żeby on przyjął Volkslistę. Rzeczywiście tych Niemców o nazwisku niemieckim to Niemcy bardzo surowo traktowali i nawet karali śmiercią w wypadku nie przyjęcia Volkslisty. Więc on ją przyjął. Ale jak przyjął Volkslistę, to myśmy wypowiedzieli pracę. W niemieckiej firmie nie będziemy pracować. Była już klientela, a my odchodzimy od tej firmy.

Wtedy zjawia się dwóch starszych panów i mówią : "Panie Falkowski, my dla pana mamy propozycję". "Jaką ?" - pytam się. "My mamy sklep na Szpitalnej" - tam gdzie teraz Dom Chłopa stoi, to tam była kamienica i tam był sklep. Sklep perfumeria, bardzo duży. Duża sala, jeszcze jeden pokój, piwnice. "Oddamy panu tamtą część i będzie spółka". Ale ja mówię : "Nie mam nic, nie mogę nic wnieść...". Przecież wyszedłem dziadem z tej wojny w 1939 roku, miałem tylko tyle co na sobie. "Pan będzie prowadził a my damy sklep i będzie po połowie" - powiedzieli. "Dobrze, chętnie". Objąłem ten sklep. Były dwa aparaty, dziesięć paczek papieru, coś tam jeszcze.

Ale poszło to szybko. Dlatego, że w Niemczech był zakaz sprzedaży aparatów. Sprzedawali aparaty fotograficzne tylko żołnierzom idącym na front, bardziej zasłużonym. A tak nie można było kupić. Filmów również nie można było kupić. Jeżeli żołnierz jechał na front to dostawał jeden film, z tym że może fotografować a potem oddać do wywołania po jednej odbitce i film niszczyli. Cenzura wojskowa. Oni przyjeżdżali do Warszawy a tu był wolny handel, interesy się robiło lewe prawe, jak się dało. Biegałem po całym mieście, znosiłem aparaty, oni kupowali, ja sprzedawałem, zarabiałem bardzo dużo, kupowałem nowe aparaty. Następnie przyjeżdżali Hiszpanie, dywizja błękitna, Francuzi, był taki korpus lotniczy "Normandie - Niemen", przywozili czekoladę, kawę, wina, płacili tym, a kupowali aparaty. Można było sprzedać wszystko.

- Te aparaty to Leiki głównie ?

- Różne, dużo marek było, Voigtlandery, Ikonty...

Rozwinąłem tę firmę, rozbudowałem i jak wybuchło Powstanie Warszawskie to miałem dziesięć tysięcy filmów i to najnowszej generacji AGFA datowanych na pięć lat. Więc myślałem sobie : skończy się wojna to po dolarze będę je sprzedawał. Bomba tam trzasnęła, wszystko się spaliło, nie mówiąc o tym, że w międzyczasie zjawił się u mnie jakiś pan w towarzystwie mojego kolegi z pułku, który jeszcze ocalał, on go przyprowadził, przedstawił, a ja należałem do AK naturalnie i kazali mi gromadzić zdjęcia kompromitujące Niemców : a więc rozstrzeliwania, bestialstwa itd. i to było moje zadanie okupacyjne. Gromadziłem to wszystko i to wszystko było schowane tam w tym sklepie. Wszystko spłonęło. Okazało się, że ten pan to był generał Grot Rowecki ! On zresztą przychodził tam parę razy.
 


 
Plac Warecki (obecnie Powstańców Warszawy), w głębi ruiny gmachu Prudentialu (obecnie Hotel Warszawa) po 1945 r., fot. Edward Falkowski, z książki pt. "Warszawiacy", Interpress, 1970


Skończyła się wojna, mnie z Powstania wywieźli z synem, który miał 4 lata, a żona moja zginęła w Ravensbruck, aresztowana i wywieziona.

- Aresztowana podczas Powstania ?

- Nie, ona była zatrzymana w 1939 roku. Na samym początku w Warszawie. Za udział w redakcji drukującej tajną gazetę. Ponieważ to był 1939 rok, jeszcze nie było takich represji przez Gestapo, więc gdy przyszli do domu to ją aresztowali a mnie zostawili. To nie do pomyślenia było potem. Całe rodziny wygarniali zawsze. A mnie wtedy zostawili.

Ona zginęła a ja zostałem z tym czteroletnim synkiem i wyszliśmy z Powstania, więc mnie wpakowali do jakiegoś pociągu i wywieźli nie wiadomo gdzie. W Starachowicach wyrzucili nas. Byłem tam u jakichś życzliwych ludzi, którzy mnie trochę podkarmili, a potem pojechałem pod Częstochowę, gdzie mój szwagier był korepetytorem i w tym majątku tam siedziałem aż do wejścia wojsk sowieckich. Jak weszły te wojska to ja się przeniosłem do Częstochowy i tam się spotkałem z Zosią Chomętowską, moją ciotką.

- Czy to był przypadek ?

- Tak, zupełnie przypadkowo, ona wyjechała z Warszawy po Powstaniu tak jak ja, tylko w różne strony. I myśmy postanowili założyć tam firmę razem, spółkę. W lutym 1945 roku przyjechało do Częstochowy przedstawicielstwo BOSu ( Biura Odbudowy Stolicy) i m.in. Stanisław Jankowski. Ponieważ Chomętowska była znana jako fotograf, zaproponowali jej zrobienie tej wystawy "Warszawa oskarża". No a myśmy mieli spółkę, więc ona dała swoje zdjęcia, a ja pojechałem do Warszawy i robiłem nowe zdjęcia.

- To znaczy, że pan już w lutym 1945 roku pojechał do Warszawy ?

- Tak, w końcu lutego przyjechałem do Warszawy i robiłem zdjęcia. Potem zrobiliśmy tę wystawę, 1 maja otworzono ją w Muzeum Narodowym. To było ogromne wydarzenie, wtedy nie było żadnego życia artystycznego, pierwsza wystawa, ona potem po całym świecie wędrowała. I tak się zaczęło. Z tą wystawą wyjeżdżali : Jankowski pojechał do Paryża, a potem Chomętowską wysłali do Londynu. Ona tam w Londynie skorzystała z okazji, wyszła za mąż, bo była rozwiedziona, to było białe małżeństwo, i ściągnęła dzieci, ten mąż szybko zmarł, ona wyjechała do Argentyny i tam już została. A mnie już nie puścili, chociaż ja w następnej kolejności miałem też gdzieś pojechać z tą wystawą.

- O ile pamiętam, Chomętowska odwiedzała potem Polskę ?

- Przyjechała tylko raz jeden, w latach siedemdziesiątych. Zmarła pięć lat temu.
 

Warszawa, ulica Krucza, 1945 r. fot. Edward Falkowski, z książki pt. "Warszawiacy", Interpress, 1970


 

Przejście po moście pontonowym na Wiśle, w tle panorama zniszczonej Warszawy, 1945 r. fot. Zofia Chomętowska, z wystawy "Pół wieku Warszawy w fotografii Zofii Chomętowskiej", Muzeum Historyczne M.St. Warszawy, lipiec-sierpień 1979 roku


W 1945 roku, jak wróciliśmy do Warszawy, znalazłem swoje mieszkanie ocalałe na ulicy Hożej 72. To była taka kamienica, w środku podwórze, wokół cztery oficyny. Niemcy podpalili to wszystko, wszystkie trzy skrzydła się spaliły, ale moja ocalała, zrujnowana i pobita. A moje mieszkanie tzn. moich teściów, było na czwartym piętrze, ostatnim. Dachu nie było prawie. Dach był ceramiczny, wszystkie dachówki spadły na podwórze. Jak ja to mieszkanie znalazłem, to pomyślałem : "Trzeba zamieszkać, to jest fortuna, trzeba troszkę odrobić się finansowo i gdzieś uciec zagranicę".

- Wtedy pan myślał, że nie da się żyć, już od razu pan to wyczuwał ?

- Tak, od razu. Przede wszystkim ja byłem fanatycznym przeciwnikiem komunizmu. Mój ojciec zginął zastrzelony przez NKWD na Polesiu.

- W czasie wojny ?

- Jak oni weszli.

Dostałem z Rady Narodowej tzw. permisję tzn. jak włożę pieniądze w odbudowę tego mieszkania, to będzie to moja własność. Włożyłem wszystko co miałem, tam nie było ani prądu, ani wody, ani gazu, ani dachu, ani drzwi, ani okien. Wszystko to musiałem skombinować, kupić, bo to się szukało okien, drzwi z jakichś rozburzonych kamienic itd. Wszystko to odbudowałem, a potem mi cofnęli tę permisję i wpakowali mi lokatorów. I tyle tego. Poza tym kolega mój, który miał ocalałą kamienicę na ulicy Śniadeckich, ofiarował mi sklep. Zająłem ten sklep, założyłem tam pracownię i sklep fotograficzny. I zacząłem działać na Śniadeckich 18. Działałem tam przez parę lat. Potem mi ten sklep odebrali na rzecz spółdzielni, bo nie byłem, że tak powiem, władny tego obronić.

- W ramach nacjonalizacji ?

- No, zabierali po prostu ludziom. Dali spółdzielni, która została potem zresztą rozwiązana, faceci poszli do więzienia, bo kradli... A mnie powiedzieli : może pan sobie pracownię zrobić w swoim mieszkaniu na Hożej. Tam było czwarte piętro bez windy. Została jedna czwarta klientów. Gospodarowałem tam i pracowałem w tej pracowni. Nadszedł rok 1946. Przyjechał z Wilna Bułhak z rodziną, w ramach repatriacji. Myśmy się Bułhakiem zajęli jako znajomym. Pomagaliśmy mu tutaj znaleźć mieszkanie, dostał na Żoliborzu. Z synem Januszem.

- Syn już dorosły ?

- Tak, żonaty.

Zaczęliśmy się zastanawiać jak egzystować i doszliśmy do wniosku, że trzeba stworzyć jakiś związek, najlepiej artystyczny, bo artyści w Związku Sowieckim byli wysoko cenieni. A poza tym myśmy mieli pretensje być artystami - nie było to rzemiosło. Zebrało się nas wtedy pięciu bodajże : Bułhak, jego przyjaciel Marian Dederko, syn Witold. Następnie zaprosiliśmy Zbigniewa Pękosławskiego, dyrektora szkoły fotograficznej w Warszawie, i Dorysa. I nas pięciu stworzyło Związek. Trzeba to było rejestrować. Rozesłaliśmy zaproszenia i zawiadomienia do najbardziej znanych fotografików jak na przykład Hartwig, Mierzecka. Hartwig był w Lublinie, nie wiem kiedy on do Warszawy przyjechał. Podoski to był taki malarz-fotografik, który nigdy w życiu nie był w Związku bo już był złożony chorobą, ale podpisał wniosek. Zebraliśmy ok. 20 podpisów i to wszystko nazywa się dzisiaj "założyciele".

- Jaka rola była tego miejsca na Targowej i p. Leonarda Sempolińskiego ?

- Bułhak i ja nie mieliśmy materiałów fotograficznych, więc szukaliśmy. Okazało się, że na Pradze jest sklep fotograficzny i Sempoliński, który nic nie stracił, bo on miał mieszkanie i sklep jeszcze dosyć zaopatrzony. Chętnie nam pomagał i interesował się tym wszystkim i potem zaczął nas zapraszać do siebie na Saską Kępę do mieszkania na porozmawianie itd. On brał udział bardzo czynny bo był człowiekiem jak na te stosunki ówczesne zamożnym. Ja byłem goły zupełnie...

- On był pracownikiem fabryki Franaszka i uratował trochę materiałów fotograficznych. Są jego wspomnienia przytoczone w kwartalniku FOTOGRAFIA 1/43/1987. Sempoliński podaje datę 10 lutego 1946 roku.

- Tak, mniej więcej wtedy żeśmy to założyli, a potem trzeba było to zatwierdzić. No i ci wszyscy zaproszeni zostali członkami. Wtedy w lutym 1946 roku byli ci faktyczni założyciele.

- A p. Hartwig był tam też ?

- Nie. Hartwig potem, jak myśmy już stworzyli ten Związek, to objął komisję artystyczną. I on zawsze w tej komisji artystycznej tkwił. Nie w pracach zarządu. Dwadzieścia nazwisk założycieli, tak prawdę mówiąc z dziesięć co najmniej nazwisk tam w ogóle w Związku nie było wcale. Nie funkcjonowali. Nie brali udziału M.in. jest np. Janusz Bułhak, on właściwie w Związku nigdy nie był. On był laborantem swojego ojca, robił dla ojca w laboratorium wszystkie roboty. On już nie żyje. Sympatyczny, łagodny ale nie miał zupełnie charyzmy swojego ojca. Witold Dederko znowu, on swoimi drogami chodził ; tu teatr tam film... Nie brał tak samo udziału w życiu Związku. Poza tym tam dużo było takich zupełnie nieznanych. Ja nawet w życiu nie widziałem tych ludzi. Tu są ich prace [katalog wystawy "Jubileusz ZPAF 50 lat", Warszawa 1997 , przyp. red]  : Janusz Bułhak, Chomętowska, moja ciotka, ona nigdy w Związku Fotografików nie była, ani razu. Ona na mnie to zwaliła wszystko i zostawiła. Marian Dederko brał udział. Dorys - bardzo czynny później. Hartwig bardzo czynny w tej komisji artystycznej. Krawczyk, nie wiem kto to jest w ogóle. Krukowski, Lelewicz tak, znane nazwisko, brał udział od czasu do czasu, Łyżwiański Antoni, on był w KC PZPR kierownikiem Wydziału Kultury i Łyżwiański bardzo pomógł założyć Związek, rzeczywiście. Mierzecka, znana, Pękosławski, dyrektor szkoły fotograficznej, Janusz Podoski, malarz który w życiu swoim nie był fotografem, Tadeusz Przypkowski, mój serdeczny przyjaciel, on mieszkał w Jędrzejowie, zajmował się muzeum.
 

Staruszka karmiąca gołębie, Warszawa, 1946, fot. Edward Falkowski, z książki pt. "Warszawiacy", Interpress, 1970


Tak to trwało. Byłem pięć lat w Zarządzie Związku. Pierwszy Zarząd Związku jaki powstał, tam właśnie u Sempolińskiego, jeszcze przed zarejestrowaniem : Prezes - Jan Bułhak, sekretarz - ja, i członkowie : Dederko, Pękosławski i Dorys. Byłem pierwszym sekretarzem, czynnym. Potem były następne Zarządy i w pięciu Zarządach ja byłem zawsze albo członkiem, albo skarbnikiem, albo tym albo owym....Mnie było trudno, bo ja byłem zupełnie bez grosza, zupełnie bez niczego. Miałem sześć osób na utrzymaniu później...

- A pan wspomniał, że jest trzech żyjących członków założycieli...?

- No Pękosławski !

- Pan mówi, że jego rola była bardzo istotna.

- Tak, bardzo ! On prawdopodobnie też ma jakieś do Związku pretensje. Jakie - nie wiem, ja z nim nie rozmawiałem. Ale w każdym razie on się odsunął później zupełnie. Mimo, że on był chyba partyjny.

No i po pięciu latach mojego uczestnictwa w Zarządzie poszła delegacja do Ministerstwa Kultury i Sztuki przed walnym zebraniem i [im] powiedzieli : "jeżeli Falkowski się znajdzie w Zarządzie to Związek zostanie rozwiązany. To jest obcy klasowo i obcy ideologicznie typ, który psuje atmosferę i my sobie nie życzymy". Wtedy tak dyrygowała partia. Przyszli koledzy i powiedzieli : "Jeżeli wystawisz swoją kandydaturę jak zwykle, to związek rozpadnie się". To ja na to : "Nie to nie, proszę uprzejmie, ja mogę odejść".
 

Piaskarze na Wiśle, Warszawa ok. 1945-46 fot. Edward Falkowski, z książki pt. "Warszawiacy", Interpress, 1970


Ja jeszcze miałem masę energii i zapału.... Potem Związek podzielił się na sekcje : sekcja portretowa, sekcja fotografii krajoznawczej, sekcja fotografii użytkowej, sekcja fotografików poszukujących...Ja założyłem tą sekcję fotografii krajoznawczej i prowadziłem ją przez trzy lata. Ta sekcja zrobiła się znowu niewygodna i znowu ten Falkowski tam bruździ...więc kazali ją zlikwidować. I Zarząd wystąpił z wnioskiem do Walnego Zgromadzenia, żeby zlikwidować sekcję fotografii krajoznawczej dlatego, że się tak rozpanoszyła, że właściwie Związek nie istnieje tylko sekcja fotografii krajoznawczej. To był zarzut, że ja organizowałem odczyty, wycieczki, organizowałem rozmaite szkolenia...Chciałem ten Związek postawić na wysokim poziomie, niestety....Kazali też zlikwidować tę sekcję fotografii turystycznej i wtedy ja odszedłem od działalności związkowej.

- Który to był rok ?

- Chyba 1953. Więc nie mogę powiedzieć żeby się komuchy bardzo ze mną pieściły.

Poza tym jako fotograf krajoznawca jeździłem ciągle po Polsce i fotografowałem. Z początku jeździłem motocyklem, a potem miałem Dekawkę. Dzięki wypadkowi, który spowodował samochód PZPR. Ja wytoczyłem proces o odszkodowanie. Żaden adwokat nie chciał się podjąć. Oni przegrali ten proces ale założyli apelację i wezwali biegłego, że Falkowski za dużo chce. Przyszedł biegły, młody człowiek, niezależny widocznie i powiedział : "Falkowski chce o 50% za mało". Ja powiadam : "No to podwyższam od razu ... to ci adwokaci skoczyli do mnie : "Panie Falkowski, my możemy ten proces 20 lat ciągnąć. Albo pan weźmie to co pan przedtem żądał, albo nie" . Wziąłem odszkodowanie i kupiłem Dekawkę.

- To był pan trochę niezależny ?

- Ta Dekawka służyła mi do jeżdżenia po Polsce, a tego pan nie wie, że były trzy rodzaje prawa jazdy : jedno na terenie Warszawy, nie wolno granic przekraczać, drugie na terenie województwa, a trzecie dopiero na teren całej Polski.

- To rodzaj przepustki, a nie prawo jazdy ?!

- Tak, tak było. I dostałem to trzecie i ja tą Dekawką jeździłem, zabierałem Bułhaka...

- A jaki Bułhak był w bezpośrednim kontakcie ?

- O, to był bardzo sympatyczny, kulturalny bardzo człowiek. Już był starszy, już był troszkę chory. Ale robił cały czas zdjęcia. Jak przyjechał tutaj to robił najpierw zdjęcia Leiką, a potem przeszedł na Rolleiflexa, takiego 6 x 6, ale Leiką robił zdjęcia... dużo. I ze mną jeździł na jedną wyprawę, potem drugą, a potem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych dostałem zamówienie na zorganizowanie wyprawy na Ziemie Odzyskane. Zaangażowałem Bułhaka i Malmurowicza. Bułhak pojechał w Zielonogórskie, ja pojechałem do Jeleniej Góry, a tamtego posłaliśmy w szczecińskie. I te trzy województwa obfotografowaliśmy na gorąco, ruiny zgliszcza itd.

- Czy to nie było na wystawę Ziem Odzyskanych we Wrocławiu w 1947 roku ?

- Tak, ja nawet mam tutaj katalog z tej wystawy, bo tam było bardzo dużo moich zdjęć na tej wystawie...Potem w 1948 roku udało mi się namówić Borejszę w Czytelniku żeby zrobić wydawnictwa pocztówkowe. Po wojnie nie było żadnych takich zdjęć krajoznawczych. Wobec tego uruchomił takie wydawnictwo i przez kilka lat ja byłem jedynym dostawcą zdjęć i redaktorem, dlatego, że jeździłem do Krakowa do drukarni. Ja tam musiałem pilnować tych walców, tego wszystkiego.....

A propos ! Więc jak wtedy mnie wykopali z tego zarządu, a potem z tej sekcji fotografii krajoznawczej, no to mi zaczęli opinię psuć itd. Potem stworzyli w Związku taką komórkę handlową, która przyjmowała zamówienia od instytucji i naturalnie przez Związek to jest co innego niż tam prywatnie u kogoś zamawiać. Wobec tego masa klientów tylko przez Związek zamawiało. Nigdy za pięć groszy nie dostałem zamówienia.

- A jak pan wspomina Zbigniewa Dłubaka ?

- On był bardzo inteligentny człowiek i artystycznie dojrzały, tylko że on był fotografem poszukującym, on robił takie wystawy, które mnie szokowały np. wystawa czterdzieści zdjęć same gołe tyłki, nic więcej, żadnych fragmentów. To była wystawa szokująca. No więc ja nie lubiłem tej fotografii poszukującej, wychowany byłem na starej szkole.

- A jaka była rola Dorysa, on po wojnie zdjął gabloty sprzed pracowni, przestał być rzemieślnikiem i stał się artystą...

- On był fotografem portretowym. Po wojnie bardzo dobrze mu się powiodło.

Ja założyłem firmę z Zofią Chomętowską. Nasza firma nazywała się CIF : Chomętowska i Falkowski. Jak Bułhak przyjechał, to myśmy chcieli zrobić spółkę z nim i z Dederką. I nawet reklamowaliśmy się w Kurierze Polskim, który mieścił się na Śniadeckich obok nas, zaprzyjaźniona redakcja. I ja taką reklamę wymyśliłem od góry do dołu : "ABCDEF. Ale tylko Bułhak, Chomętowska, Dederko, Edward Falkowski fotografują na Śniadeckich 18". No i otworzyliśmy studio dla fotografowania ludzi, ale niestety nikt ni przychodził, ludzie mieli inne rzeczy na głowie, nie mieli pieniędzy, i to się rozpadło. Bułhak i Dederko odeszli do swoich spraw.

- A Bułhak, czy był znany, czy cieszył się popularnością ?

- O Bułhaku jednak wszyscy wiedzieli, on miał pewien szacunek, nazwisko wyrobione. Ja byłem zupełnie nieznany i mnie chodziło o to, by do takiego Związku należeć i zapewnić sobie status fotografika.

- A jak w latach 50-tych, czy pan utrzymywał się z fotografii ?

- Chodziłem po redakcjach zbierałem zamówienia, wydawnictwo Czytelnik wysyłało mnie dosyć dużo, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, w którym była pani Jackowska, naczelnik wydziału, która bardzo lubiła moje reportaże.
 

Odbudowa kolumny Zygmunta w Warszawie,druga połowa lat czterdziestych, fot. Edward Falkowski, z książki pt. "Warszawiacy", Interpress, 1970


Budowa tunelu Trasy W-Z, Warszawa ok. 1947, fot. Edward Falkowski, z książki pt. "Warszawiacy", Interpress, 1970


- W prasie też pan drukował swoje zdjęcia ?

- Nie było gazet gdzie nie byłoby moich zdjęć. Poczynając od tygodników, przez 10-15 lat nikt nie mógł się obejść bez moich zdjęć. Ja najbardziej zamieszczałem w Płomyku, w Płomyczku, Wydawnictwa Szkolne korzystały z moich zdjęć, przez pierwsze 10 lat wszystkie podręczniki szkolne były z moimi ilustracjami, nawet do tego stopnia, że ja o tym nie wiedziałem. Oni nie płacili ani grosza, ja kiedyś zobaczyłem u syna książkę, patrzę, same moje zdjęcia. Wystąpiłem do nich, żeby zapłacili według cennika Związku Fotografików. Oni powiedzieli : "My w ogóle nie płacimy, bo my jesteśmy wydawnictwo nie zarobkowe, pożyteczne i my nie płacimy". Też musiałem im proces wytoczyć. Oczywiście oni musieli ten proces przegrać i przegrali i w końcu musieli zapłacić mi za to. Korzystał każdy kto mógł. Nie było kontroli żadnej, kogo przyłapałem to zapłacił albo i nie zapłacił. Taki Przekrój na przykład kilka razy zamieszczał moje zdjęcia, ja do nich pisałem, oni nigdy nie zapłacili ani grosza.

- Podobno do dzisiaj niewiele płacą, jak słyszę od wielu fotografów...

- Ilustrowana była na przykład moimi zdjęciami Przyjaciółka, okładki były moje, kolega się obraził, bo jego żonę umieściłem na okładce.... Nie było prawie pisma, żeby w nim nie było moich zdjęć.

Jeśli już mówimy o moich wyczynach to dodam, że miałem wystawę w Kordegardzie w 1957 roku, i w 1965 roku, w Muzeum Historycznym prezentowana była moja wystawa "Warszawiacy", podobno była najbardziej odwiedzaną wystawą w dziejach Muzeum. Jeszcze i teraz ciągle się pokazują moje zdjęcia to tu to tam to ówdzie.

- Czy to jest podręcznik fotografii ?

- To jest jedyny podręcznik dla amatorów fotografii krajoznawczej jaki kiedykolwiek się ukazał. To dawne dzieje, 1954 rok. To była taka biblioteka fotoamatora. Pierwszy zeszyt - Tadeusz Cyprian, a drugi - Edward Falkowski. W fotografii krajoznawczej nic już nigdy się nie ukazało.

Oprócz tego wyszły dwie ważne moje pubklikacje, które zyskały sporą popularność : "Warszawskie Konfrontacje", wyd. Sport i Turystyka, 1968, oraz "Warszawiacy" wyd. Interpress, 1970 z tekstem Olgierda Budrewicza.

Regaty. Fot. Edward Falkowski

- Czy pan ma jeszcze swoje archiwum ?

- Moje archiwum ofiarowałem PTTK. Jest w Łodzi Muzeum i Archiwum Fotografii Krajoznawczej. Podarowałem im 50 tysięcy negatywów z katalogówkami, z opisami i zdaje się że oni to postawili na półkę i stoi to tam, bo jest tam chyba jeden pracownik. Nie wykorzystują tego wcale. Widzę, że niedobrze zrobiłem. Może trzeba było komu innemu to ofiarować ?

- A kiedy pan to ofiarował ?

- W 1989 roku. To są negatywy i wglądówki z opisem z tyłu i z numeracją. Nie wiem, czy to zostało tak jak jest, czy to rozprzestrzenili, bo wielu było ofiarodawców na apel, który ogłosili. Tak samo apel Związek Fotografików dwa razy ogłaszał, że poszukują dokumentów z początkowych lat i zobowiązują się to zwrócić. Między innymi ja posłałem taki cały zestaw różnych dokumentów i nigdy nie dostałem z powrotem tego. I to poginęło.

O, mam tutaj spis 19 założycieli niby to. I tak np. Janusz Podoski, Benedykt Rottenberd to jest Dorys. Sunderlnad bardzo czynny w Komisji Artystycznej, Łyżwański, Hartwig. Jeszcze takie małe fałszerstwa, które robili na przykład : jak myśmy to zakładali to to się nazywało Związek Artystów Fotografów Polskich. I ja miałem legitymację nr 2. Potem jak przerabiali legitymacje na Związek Polskich Artystów Fotografików, to mi zrobili 15 numer. To takie drobne fałszerstwa.

- Ale to ważne, dla historyków...

- Przepraszam, ja miałem numer 3. A Hartwig miał numer 15.

- A tu jeszcze jest nazwisko Marian Szulc, o którym nie mówiliśmy...

- On był w Ministerstwie Kultury i Sztuki radcą. Był bardzo życzliwy dla fotografii, a poza tym on w Pałacu Kultury prowadził sekcję fotograficzną przez wiele lat. Bardzo pozytywna postać.

Związek istnieje od lat pięćdziesięciu, ale od czterdziestu mniej więcej lat komuna tępi mnie na wszystkie sposoby i stara się odsunąć mnie od wszystkiego, co jej się udało zresztą, i zapaskudza moją opinię i osiągnięcia. A inne, te następne zarządy (ZPAF - przyp. red) nie prostują, bo nie znają prawdy. Podejrzewam, że niechętne nastawienie tego obecnego Zarządu wynika z tego, że nie znają historii Związku, nikomu z nich nie przychodzi do głowy na przykład zajrzeć do zapisków z początków istnienia Związku. Jest zeszyt, w którym były prowadzone notatki z zebrań, wiadomo jaki był skład pierwszego Zarządu itd. Nie znają tego, nie wiedzą, nie interesuje ich, to jest przeszłość zamierzchła. Ten kto w dalszym ciągu bierze udział w życiu i jest w tym Związku, to jest "na tapecie", a inni poszli w zapomnienie.

 


OD REDAKCJI : Rozmowa z Edwardem Falkowskim, którą publikujemy powyżej, odbyła się pod koniec 1997 roku i jest uzupełnieniem naszej relacji z wystawy jubileuszowej Związku Polskich Artystów Fotografików. Uzupełnieniem szczególnym, bowiem z naszej relacji wynikać mogło na pierwszy rzut oka, że jedynym żyjącym członkiem założycielem ZPAF jest Edward Hartwig. Taka opinia pojawiła się również podczas otwarcia wystawy 14 listopada w Starej Galerii ZPAF. Tymczasem okazuje się, że jednym z tych, którzy należeli do ścisłego grona inicjatorów powołania Związku, był EDWARD FALKOWSKI, liczący w chwili tego wywiadu 84 lata i zamieszkały w Brwinowie pod Warszawą.

Jeszcze w lutym 97 r. roku Edward Falkowski był obecny podczas otwarcia pierwszej wystawy z cyklu wystaw jubileuszowych. Szkoda więc, że nie zadbano o jego obecność na otwarciu wystawy kończącej obchody jubileuszowe 14 listopada br. Jego obecność znakomicie uświetniła by uroczyste otwrcie wystawy i nie doszło by zapewne do przykrych pomyłek dotyczących żyjących założycieli Związku Polskich Artystów Fotografików.


Spis treści

Copyright © 1997-2012 Marek Grygiel / Copyright for www edition © 1997-2012 Zeta-Media Inc.
e-mail: fti@zeta-media.com