Wojciech Wilczyk
Czarno-biały Śląsk
album fotografii
teksty: Andrzej Stasiuk, Wojciech Wilczyk, Marek Grygiel
format 28x23, s. 96, 89 reprodukcji, oprawa twarda
Wyd. 2004, nakładem Galerii Zderzak, Kraków i Górnośląskiego Centrum Kultury, Katowice
ISBN: 83-87279-36-6

Krzysztof Jaworski, Wojciech Wilczyk
Das Kapital in Worten und Bildern
Wydane nakładem Polnische Versager Verlag i Pigasus Polish Poster Gallery, Berlin, 2004.
Tłumaczenie: Tomasz Sosiński

 

 

Dwie nowe publikacje Wojciecha Wilczyka

Mroczna fascynacja rozpadem, czyli śmierć fotografiki


Wojciech Wilczyk - Bytom - Bobrek, karbidownia 8.12.2002
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

DOMINUJĄCA przez grubo ponad pół wieku ideologia piktorializmu, której wpływ na fotografię odczuwamy do dziś dnia, narzuciła specyficzną wizję fotografii artystycznej ograniczając ją do quasi-malarskiego obrazu-impresji nie mającego nic wspólnego z dokumentalną naturą medium. To prawda, że dzięki piktorializmowi fotografia zaczęła być postrzegana w kategoriach sztuki, co było niewątpliwym osiągnięciem, jednak konstruowanie tożsamości fotografiki oparte było z jednej strony na naśladowaniu malarstwa, z drugiej zaś na wykluczeniu fotografii dokumentalnej i amatorskiej jako nie-artystycznych. Dopiero od niedawna, z pewną nieśmiałością kuratorzy, krytycy, galerzyści, historycy sztuki, jednym słowem cały artystyczny światek w Polsce oswaja się z myślą, że fotografia dokumentalna, reportaż, dzieła anonimowych geniuszy mogą, a nawet mają, wartość artystyczną nierzadko przewyższającą malarskie płody piktorialistów, a nawet epigońską produkcję artystów malarzy. Come-back fotografii, który w nadal wciąż jest jeszcze przed nami, wynika jak zwykle z naśladowania trendów zachodnich, ale także z rosnącej świadomości, że sztuka współczesna w gruncie rzeczy jest fotograficzna.



Wojciech Wilczyk, fotograf, eseista, kurator, krytyk sztuki i, last but not least, krakowski poeta, należy do najważniejszych postaci na scenie skutecznie realizujących program re-waloryzacji fotografii dokumentalnej. Kolejnym krokiem Wilczyka-artysty jest publikacja niemieckiej wersji znanego czytelnikom Fototapety Kapitału (z wierszami Krzysztofa Jaworskiego) oraz monograficznego albumu towarzyszącego wystawie śląskich fotografii Wilczyka w krakowskiej Galerii Zderzak (notabene współwydawcy katalogu). Już na wstępie należy odnotować wysoką jakość obu wydawnictw, co nie dziwi, bo Wilczyk znany jest nie tylko z radykalności swoich sądów na temat sztuki, lecz również z perfekcjonizmu i dbałości w kwestiach technicznych. W obu wydawnictwach znaleźć można do pewnego stopnia te same fotografie, choć ich układ i stosunek do całości jest inny. W Kapitale fotografia nie ilustruje wierszy Jaworskiego, jak to często zdarza się w różnego rodzaju publikacjach, lecz tworzy autonomiczną warstwę znaczeniową, wchodzącą w skomplikowane relacje z tekstem. Całość jest starannie skomponowaną autorską konstrukcją poetycką. Tak jak fotograficzne wiersze Jaworskiego nie dotyczą tylko Śląska, tak poetyckie obrazy Wilczyka siłą metafory przekraczają granice regionu odnosząc się do sytuacji ogólnej, „postindustrialnej” kondycji w jakiej współcześnie znalazł się nie tylko Śląsk i nie tylko Polska. Zmierzch epoki przemysłowej jest właściwym tematem Kapitału. Z kolei w Czarno-białym Śląsku na pierwszy plan wybija się osobista opowieść o dezintegracji, jakiej ulegają miasta, dzielnice, ulice, budynki i ludzie w nich mieszkający. W jakimś sensie czarno-biały zapis rozpadu wynika również z nostalgii Wilczyka za wielką, przemysłową przeszłością; nostalgii, która w mrocznych fotografiach rozpadającej się rzeczywistości zamienia się niepostrzeżenie w melancholijne poczucie utraty całości scalającej nowoczesność. Analityczne obrazy Wilczyka dobrze wpisują się w to, co odrzucany przez krakowskiego fotografa filozof Jean Beaudrillard nazywa „zimną ekstazą”. Systematycznie, skrupulatnie realizowany projekt zobrazowania rozpadu całego regionu prowadzi do powstania idealnych pod względem technicznym i formalnym prac. Budynki fabryczne niszczeją powoli przed beznamiętnym obiektywem aparatu, a jedyne co pozostaje to ich fotograficzny powidok. W swoim eseju z Czarno-białego Śląska Wilczyk wspomina o grupie cudzoziemców porównujących to, co zobaczyli z obrazami i klimatem antycznych ruin i rzeczywiście jest coś podobnego w melancholii odchodzących w przeszłość epok.



Dwa wydawnictwa Wilczyka można też odczytywać jako kolejny nieprzyjazny gest autora w stosunku do (przeszłych, współczesnych, ale i przyszłych, niestety) piktorialistów używających fotografii „wbrew naturze” do produkowania tanich pseudoartystycznych, czy jak kiedyś się mówiło drobnomieszczańskich, obrazków mających przykryć brutalną prawdę rzeczywistości. Odrzucenie estetyki piktorialnej opartej na kulcie malarskiego piękna Wilczyk deklarował wielokrotnie. Jego celowo nie-artystyczna fotografia podąża inną ścieżką, którą opisać można odwołując się do Kantowkiego rozróżnienia między pięknem i wzniosłością. O ile piękno sytuowałoby się po stronie fotografii „artystycznej” i związanej z nią estetyzacji rzeczywistości nastawionej na produkcję dzieł skończonych, o tyle projekt Wilczyka jest z zasady niepełny, niemożliwy do ukończenia (pomimo uporu i energii autora włożonej w jego realizację) i tym samym wymyka się reprezentacji i jakiemukolwiek stylowi artystycznemu. Gest zaprzeczenia „artyzmowi” sprawia, że ta fotografia sama siebie stawia pod znakiem zapytania. Mówiąc wprost, konia z rzędem temu kto wyznaczy i opisze granicę między dokumentem i sztuką. To właśnie na tym terenie niczyim działa Wilczyk i całe grono fotografów nie/artystów, nie/dokumentalistów luźno skupione wokół niego.

W porównaniu do Kapitału w wydanym niedawno Czarno-białym Śląsku prawie setka fotografii Wilczyka działa już bez kontekstu wierszy. Pozostawione same sobie bronią się doskonale. Trochę szkoda, że z braku miejsca autor zmuszony był zmniejszyć niektóre fotografie, by pomieścić po cztery obrazy na stronie. Kontrowersyjny jest też projekt graficzny, trochę jakby z czasów towarzysza Gierka (świeckiego patrona wielkoprzemysłowego Śląska), ale w sumie to drobiazg. Istotne, że najobszerniejszy jak dotąd zbiór fotografii Wilczyka jeszcze wyraźniej pokazuje konsekwencję w realizacji rozłożonego na lata projektu. Kolejne powroty w te same miejsca, kwartały miast, fabryki, budynki przemysłowe, które niszczeją, są niszczone, wreszcie znikają, by przetrwać na fotografii.

Adam Mazur

 


Wojciech Wilczyk - Katowice-Wełnowiec, Zakłady Metalowe „Silesia”, cynkownia 26.10.2003
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

Wojciech Wilczyk - Gliwice, KWK Gliwice, koksowna 15.03.2003
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

Poprzednio w FOTOTAPECIE m. in.:

Zobacz też:

Ponadto:

 


Wojciech Wilczyk - Chropaczów, październik 2001
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

Wojciech Wilczyk - Chorzów, Koksownia Huty Królewskiej 12.02.2002
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

Wojciech Wilczyk - Świętochłowice - Lipiny, ul. Barlickiego 7.11.2001
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

 

 

CZARNO BIAŁY ŚLĄSK

Wojciech Wilczyk

Koksownię Walenty zobaczyłem po raz pierwszy wczesną wiosną 1992 roku. Jechałem wtedy samochodem przez nie kończącą się Rudę Śląską w kierunku Bytomia, kiedy nagle po lewej stronie drogi, zza plątaniny industrialnych rurociągów zaczęły wyłaniać się olbrzymie betonowe konstrukcje. Mżył wczesnowiosenny deszcz, pora była wczesnopopołudniowa, czyli szaro-ciemna, a namoknięte betonowe budowle widoczne przez boczne okno, przypominały dekoracje do jednego z tych filmów science fiction, których akcja rozgrywa się w momencie nieuchronnego upadku cywilizacji. Nie miałem wówczas bladego pojęcia, jakiego rodzaju obiekt przemysłowy oglądam. Zakończone płaskim stożkiem betonowe silosy stojące na wielu nogach, sczerniałe pionowe zbiorniki i kilkukondygnacyjny przysadzisty bunkier, wyglądające razem jak jakiś zamek ze snu szalonego przemysłowca (tak o tym wtedy pomyślałem), w szybkim tempie przemknęły za szybą auta.

Parę tygodni później, podczas podobnie deszczowej aury specjalnie wybrałem się do Rudy. Zaparkowałem samochód w pewnej odległości od betonowego kompleksu i przez dziurę w solidnym ogrodzeniu z metalowych prętów, wszedłem na teren zakładu. Panowało tutaj jakieś dziwne ożywienie. Mimo że, niemal od razu wyciągnąłem z torby aparat fotograficzny i zacząłem robić zdjęcia, nikt właściwie nie zwracał na mnie uwagi. Spora grupa umorusanych mężczyzn zajęta była demontażem wszystkiego… co dało się w prosty sposób zdemontować. Wyglądało to trochę, jak działania społeczności mrówek w kontakcie z jakimś martwym przedstawicielem fauny, co tak chętnie pokazują ostatnio w filmach przyrodniczych. Mrówki przy pomocy kluczy francuskich odkręcały wszystko co dało się odkręcić, przy pomocy łomów wyrywały to, co dało się wyrwać lub oderwać. Inne mrówki zajmowały się transportem. Wynosiły na plecach, albo wywoziły w dziecięcych wózeczkach rury, rurki, śruby, zawory, kątownik w rozmaitych rozmiarach, futryny okienne, w ogóle wszelkie żelastwo. Zafascynowany niesamowitym wyglądem tych, zdemontowanych już w pewnym stopniu industrialnych instalacji, zacząłem robić zdjęcie za zdjęciem, kiedy nagle ktoś stojący za moimi plecami (mrówka?) szepnął mi do ucha: „Posłochaj dobrze rady starego Hanysa, przestoń lepiej kamerować, bo ci złomiorze wp…”.

Następnym razem pojechałem do Rudy bardzo wcześnie rano. Była to podwójnie słuszna decyzja, ponieważ teren tajemniczego zakładu był zupełnie wyludniony, a zwały gruzu i węglowego miału, demontowane instalacje i wreszcie te ogromne betonowe silosy na ośmiu, czy może nawet dziesięciu nogach, w zjawiskowy sposób iluminowało dopiero co wzeszłe słońce. Rozłożyłem statyw, przypiąłem aparat do głowicy i zacząłem fotografowanie. Zbliżając się i oddalając, zmieniając ciągle perspektywę w poszukiwaniu ciekawych kadrów, zdałem sobie nagle sprawę z braku pewnych, dostrzeżonych wcześniej elementów tego industrialnego pejzażu, które zniknęły w czasie tych kilku tygodni od mojej poprzedniej obecności w Rudzie. Nie dana mi była jednak wtedy zbyt długa medytacja na tym zagadnieniem, ponieważ kątem oka dostrzegłem dwie sylwetki w ciemnogranatowych mundurach straży przemysłowej, energicznym krokiem zbliżające się w moim kierunku. Jak się należy słusznie domyślać, panowie ci nie byli zadowoleni z mojej fotograficznej działalności w tym miejscu. Po krótkiej wymianie zdań i kilku, w sumie dość niewinnych próbach zastraszenia, zostałem doprowadzony do ich dyżurki, spisany z dowodu osobistego, a następnie odprowadzony do dziury w ogrodzeniu przez którą wszedłem. Strażnicza dyżurka, a raczej typowy obiekt z płyty pilśniowej o kolokwialnej nazwie „melamina” (wyposażony w telefon na korbkę i żeliwny piecyk tzw. „kozę”), ustawiony był pod pozbawionym już okien, zapewne administracyjnym kiedyś budynkiem, na którym, zobaczyłem rdzewiejący napis z wyciętych w grubej blasze liter: „Kombinat Koksowniczy Zabrze - Koksownia Walenty”.

Przez następne lata często jeździłem fotografować Walentego. W tym czasie, najszybciej zdemontowano wszelkie metalowe instalacje. Potem buldożery rozgniotły monumentalny ciąg baterii koksowniczych z jasnożółtej klinkierowej cegły. Następnie nadgryzły spory budynek z początku ubiegłego wieku (zapewne o jakimś czysto technologicznym przeznaczeniu) i w tym właśnie momencie, z niejasnych dla mnie przyczyn, planowo prowadzone prace rozbiórkowe ustały na kilka dobrych lat. Zniknęły dyżurki straży przemysłowej, a ekipy złomiarzy bez problemu i praktycznie o każdej porze dnia i roku, rozkopywały ziemię, kuły w ścianach budynków a nawet ze sporym powodzeniem pruły konstrukcje betonowych silosów w poszukiwaniu wszelkiego rodzaju metalowych elementów. Nie wchodziliśmy sobie w drogę. W tym czasie w błyskawicznym tempie teren koksowni zaczęła zarastać dzika roślinność. W najbardziej śmierdzących i skażonych miejscach falowały gigantyczne trawy. Na kopach gruzu i poprzemysłowego miału, szybko wzrastały mało wybredne brzozy, osiki i olchy. Po kilku latach w letnie miesiące, tylko te potężne ośmio i dziesięcionożne bunkry, górowały nad bezmiarem rozedrganej zieleni.

Wybierając w tym czasie fotografować Walentego, zazwyczaj jechałem od strony Tychów. Po przemknięciu obwodnicą Mikołowa, wjeżdżałem na drogę prowadzącą do Gliwic, a następnie w miejscowości o nazwie Borowa Wieś, skręcałem w prawo w kierunku Rudy. Po minięciu rachitycznego lasku droga przecinała skupisko czteropiętrowych bloków z epoki tow. Gomułki zza których po prawej stronie wyłaniały się kominy i chłodnie elektrowni, a następnie wieże wyciągowe kopalni Halemba. To małe blokowisko, nie odróżniające się niczym specjalnym od innych miejsc tego typu w Polsce, szybko przechodziło w podmiejską zabudowę klockowatych domków jednorodzinnych otoczonych ogródkami. Majestatyczna sylwetka kopalni Bielszowice wysuwała się zza nich po lewej stronie, po czym szybko znikała zasłonięta przez wzniesienie terenu, a droga przecinała teraz trasę kolejową na Katowice, za którą rozpoczynały się skupiska znacznie bardziej zorganizowanej zabudowy miejskiej Wirka i Nowego Bytomia. Jeżdżąc tamtędy wielokrotnie zauważyłem, że niektóre kamienice stoją od jakiegoś czasu opuszczone. Okna na poziomie parteru były już zamurowane, zaś te na wyższych kondygnacjach systematycznie pozbawiano futryn. Elewacje tych domów zdradzały późno dziewiętnastowieczny rodowód, a spod łuszczącej się farby emulsyjnej, nieśmiało wyłaziły na światło dzienne secesyjne ornamenty.

Urbanistyczny kształt obu tych dzielnic, oglądany zza okien samochodu podczas tych tranzytowych przejazdów w stronę Walentego, a potem także Zabrza, Rudy, Bytomia, Bobrka lub Chebzia, za każdym razem w silny i tajemniczy sposób przyciągał moją uwagę. Minęło jednak trochę czasu, zanim powodowany równie tajemniczym impulsem skręciłem w którąś z kolejnych przecznic i znalazłem się w zupełnie nieznanym terytorium. Ponieważ boczne ulice (a i te główne też w większości) pozbawione są tablic kierunkowych, jechałem przed siebie kierując się wyłącznie intuicją oraz wyglądem mijanych miejsc. Zmierzałem w kierunku górującego nad miejską zabudową korpusu hutniczego wielkiego pieca i po krótkim kluczeniu w bocznych uliczkach oraz objazdach, znalazłem się na terenie robotniczego osiedla, dokładnie naprzeciw Huty Pokój (wówczas nie znałem jeszcze tej nazwy). Za szeregiem mocno archaicznych familoków przy ulicy Niedurnego, aż do bardziej reprezentacyjnych budynków obok nieistniejącej obecnie stacji kolejowej, rozpoczynała się tam pusta przestrzeń. Jednak wybrukowane granitową kostką ulice i pozostałości chodników zdradzały, że tutaj także stały kiedyś domy. Kolejowe nasypy wąskotorówki przecinające osiedle, przyczółki nieistniejących już mostów, zdekompletowane ciągi ogrodzeń z betonowych płyt, zdradzały silne niegdyś powiązanie tego miejsca z sąsiadującą hutą.

Stosując opisaną wyżej metodę podróżowania „na chybił-trafił” (mocno amorficzny kształt Górnośląskiej Konurbacji doskonale sprzyja takiemu procederowi), bardzo szybko trafiłem np. do Starego Chorzowa położonego na zapleczu, działającej jeszcze wówczas Huty Kościuszko, na słynną ulicę Wytrwałych, prowadzącą przez rustykalne osiedle w kierunku Huty Bobrek, do Lipin Śląskich lub na ulicę Piekarską w Zabrzu-Porębie, gdzie w jednym z archaicznych familoków urodził się Horst Eckert, czyli Janosh. Oczywiście robiłem też wtedy zdjęcia, ale były to przede wszystkim „artystyczne fotografie” cieni na ścianach, więc uparcie szukałem miejsc z jasnymi płaszczyznami tynku, co na Śląsku, gdzie elewacje domów wykonane są głównie z cegły, jest zajęciem delikatnie mówiąc… karkołomnym. Jednak uganiając się za cieniami, coraz bardziej zaczynałem zdawać sobie sprawę z charakteru procesu, jaki rozgrywa się w tych przemysłowych miastach i osiedlach. Pewien stan uśpienia jaki miał miejsce po politycznych zmianach w 1989 roku w drugiej połowie lat 90 w zdecydowanie się zakończył. Dosłownie na moich oczach na przykład, w ciągu zaledwie dwóch lat wyburzono cały kwartał budynków przy ul. Mickiewicza i Prusa w Bytomiu. Podobny los spotkał wtedy dziewiętnastowieczne familoki na pobliskiej ul. Szafranka. Mocno archaiczna w swoim kształcie i fascynująca zarazem ulica biskupa Musialika prowadząca w stronę Brzezin, coraz bardziej zaczynała przypominać stan uzębienia pacjenta chorego na paradentozę.


Wojciech Wilczyk - Stary Chorzów 18.03.2001
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

Wojciech Wilczyk - Stary Chorzów (Huta Królewska) 6.12.2002
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

Kiedy we wrześniu 1999 roku wybrałem się do Katowickiej dzielnicy Załęże, żeby sfotografować położoną na zapleczu Huty Baildon ulicę Wąska, prace rozbiórkowe trwały tam już w najlepsze. Wybudowane jeszcze w XIX wieku i zapewne mające status zabytku familoki, w chmurze ceglanego pyłu i z akompaniamentem trzaskających stropów, bezceremonialnie rozpruwała koparka, o przewrotnie symbolicznej w takim kontekście nazwie Waryński. Miejsce to mijałem wielokrotnie podczas tranzytowych przejazdów z Katowic w stronę Chorzowa i zawsze przykuwało moją uwagę. Jeszcze na wiosnę tamtego roku, nic (przynajmniej dla mnie) nie zapowiadało tej totalnej destrukcji, chociaż przecież zanotowałem wówczas w pamięci, że wszystkie okna na poziomie parteru były zamurowane. Po ulicy oświetlonej kwietniowym blaskiem snuły się leniwie koty, w chaszczach dzikiego bzu przy ogrodzeniu huty buszowały dzieci, a na niskich progach bram siedzieli mężczyźni z mieszkających tam wówczas romskich rodzin. Ciągnący się w stronę stacji kolejowej rząd identycznych familoków przy niedalekiej ulicy Bocheńskiego pozbawiony był już okien, ale ciągle jeszcze zmieniano pstrokate plansze na reklamowych bilbordach, które przymocowane były do szczytowych ścian budynków. Wnętrza tych domów wyprute były już z wszelkich metalowych (czyli nadających się do spieniężenia w punkcie skupu złomu) elementów, a w niektórych wycięto nawet potężne belki stropowe o średnicy armaty pancernika.

Ale dopiero kilka miesięcy później, a dokładnie na początku lutego w „milenijnym” roku 2000, wybrałem się w kierunku Katowic, Chorzowa i Bytomia, z bardziej sprecyzowanym zamiarem planowego fotografowania Górnego Śląska. I podczas tego pierwszego wyjazdu, niemal gorączkowo odwiedziłem wszystkie te wymieniane już wcześniej i dość dobrze znane mi miejsca. Zacząłem od Starego Chorzowa i ulicy Marii Rodziewiczówny prowadzącej w stronę stuletniej elektrowni oraz domów sąsiadujących z zamkniętą już Hutą Królewska, następnie (zmieniając filmy w kasetach Hasselblada, jak taśmy ckm-u) pognałem w kierunku Nowego Bytomia i jeszcze bardziej zdziesiątkowanego osiedla vis a vis Huty Pokój, potem wróciłem się do Lipin Śląskich, żeby za chwilę pojechać do Bobrka na ulicę Wytrwałych, potem do Bytomia na ulicę Musialika, a eskapadę tą zakończyłem w Załężu, gdzie zderzyłem się z… pustą przestrzenią, jaka powstała po wyburzeniu całej pierzei domów przy ulicy Bocheńskiego. Po tym pierwszym, nieco chaotycznym wypadzie, zacząłem jeździć na Śląsk w sposób już bardziej planowy, wybierając miejsca pod kątem sporządzenia (tak wtedy myślałem) fotograficznej ewidencji motywów o cechach „typologii”. Ale nie pamiętam już dokładnie, czy było to w Bytomiu, Chorzowie, czy też może raczej w Starym Chorzowie, kiedy zafascynowany wyglądem typowo śląskiego podwórka, szukając odpowiedniej perspektywy do zrobienia zdjęcia, wspiąłem się po skrzypiących schodach na ostanie piętro oficyny i z jej okna zobaczyłem miasto w zupełnie innym, nie znanym mi wcześniej kształcie.

I posługując się znowu wspomnianą wcześniej metodą „na chybił-trafił” (mimo że już dość dobrze orientowałem się w lokalnej topografii), przemierzając stopnie setek klatek schodowych, chodząc się po śladach nie istniejących ulic lub likwidowanych tras kolejki wąskotorowej, często trafiałem w miejsca o wyglądzie niemal nie zmienionym od epoki gwałtownej industrializacji sprzed 100 lat (oczywiście gdyby usunąć z ulic samochody, latarnie, szyldy sklepowe, bilbordy i współcześnie ubranych przechodniów). W tym samym czasie jednak, tak dobrze znany mi teren koksowni Walenty (zdobyty chwilowo przez dziką roślinność), stał się składowiskiem pokopalnianego kamienia, po czym w marcu 2002 roku, te charakterystyczne i górujące nad okolicą betonowe bunkry, wysadzono w powietrze. Podobny los spotkał rok później niemal identyczne konstrukcje dawnej koksowni w Gliwicach. Zamknięta 12 lat temu produkcyjna część Huty Królewskiej jest systematycznie rozbierana (i równolegle rozkradana przez „złomiorzy”), a wzmagająca się ostatnio intensywność prac nie wróży niczego dobrego. Przy okazji budowy energobloków nowej elektrowni w Starym Chorzowie, wyburzono cały kwartał stuletnich budynków, wzdłuż ulicy Marii Rodziewiczówny. Tandetny hipermarket wybudowany kilka lat temu w centrum Nowego Bytomia, już zupełnie zamazał urbanistyczny kształt tego (przecież planowanego kiedyś z głową) miasta. Budowana od strony Katowic średnicowa autostrada (która według samorządowców, ma się przyczynić do „ożywienia gospodarczego w tym regionie”), pochłonie już niedługo te stare familoki, przycupnięte wzdłuż wybrukowanej kocimi łbami z granitu, ulicy Piekarskiej w Zabrzu-Porębie.

Chociaż demontaż przemysłu na Górnym Śląsku, wszelkich około przemysłowych instalacji, a także mieszkalnych dzielnic, ma jakieś uzasadnienie ekonomiczne, to przy tej okazji bezmyślnie niszczy się też mnóstwo obiektów zabytkowych z epoki industrialnej. Trzeba jednak powiedzieć, że proces destrukcji zaczął się znacznie wcześniej. To kilkudziesięcioletnie stosowanie zasad socjalistycznej ekonomii, najpierw doprowadziło do stanu technologicznej hibernacji przemysł hutniczy i wydobywczy, który po wolnorynkowym „rozmrożeniu” momentalnie zaczął ulegać rozkładowi. To wtedy, a szczególnie podczas hurra gospodarczego marnotrawstwa epoki tow. Gierka, wstawiano gdzie popadnie te obskurne szuflado-sypialnie z betonu, niszcząc bezpowrotnie logiczny i przejrzysty kształt śląskich miast. Bo przecież silny związek miasta i przemysłu wymuszał praktyczne rozwiązania. Obok kopalni lub huty, budowano domy dla robotników, których architektoniczny kształt regulowały odpowiednie przepisy. Takie osady łączyły szlaki komunikacyjne. Budowano linie kolei i tramwaju. Przykopalniane lub przyhutnicze osady rozrastały się, tworząc bardziej zwarty organizm miejski. Pod koniec XIX i na początku XX wieku, podczas tzw. „śląskiego cudu gospodarczego”, powstawała już regularna miejska zabudowa. Północne kwartały Bytomia, tam gdzie stoją te piękne kamienice z secesyjną ornamentyką na elewacjach (bardzo przypominają one berlińską dzielnicę Prenzlauerberg), zaplanowano w nawiązaniu do koncepcji miasta-ogrodu.

Kiedy mniej więcej rok temu, oprowadzałem po terenie dawnej koksowni Huty Królewskiej ekipę szwajcarskich filmowców (poszukiwali oni w Polsce przemysłowych plenerów), będąc pod silnym wrażeniem tego co zobaczyli, zarówno reżyser jak i operator mówili bez przerwy o… „klimacie antycznych ruin”. Taki sposób traktowania postindustrialnych obiektów, jak i w ogóle zabudowy Górnośląskiej Konurbacji jest jednak u nas nadal czymś wyjątkowym. Zeszłowieczny industrializm nie wiedzieć czemu stał się też tematem wstydliwym, co dziwi o tyle, że w zasadzie ciągle wszyscy jesteśmy beneficjantami tej „brzydkiej” i „smutnej” epoki przemysłowej.

Wojciech Wilczyk

 


Wojciech Wilczyk - Brzeziny (KWK Andaluzja) 1.12.2002
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

Wojciech Wilczyk - Michałkowice, KWK Siemianowice Śląskie 7.11.2003
z książki "Czarno-biały Śląsk", 2004

 

 


Spis treści

Copyright © 1997-2024 Marek Grygiel / Copyright for www edition © 1997-2024 Zeta-Media Inc.