Rozmowa z Konradem Pustołą, 11 kwietnia 2001
Chcę robić to, co mi w duszy gra...
Prawie wszyscy laureaci tegorocznego Konkursu Polskiej Fotografii Prasowej to fotografowie ściśle prasowi - jedynym w tej grupie, który nie pracuje na stałe z prasą, jest Konrad Pustoła, laureat I nagrody w kategorii "Świat, w którym żyjemy". Otrzymał ją za fotoreportaż pt. "Sanna", opowiadający o życiu w Bieszczadach.
Adam Mazur: Co zrobić, żeby w wieku 25 lat dostać się do grona laureatów konkursu Fotografii Prasowej? Kiedy zaczęła się twoja tzw. "przygoda z fotografią"?
Konrad Pustoła: Zaczęła się dosyć śmiesznie, tak jak wiele rzeczy zaczyna się przez przypadek. W ostatniej klasie szkoły średniej byłem w Ameryce, i tam to polega na tym, że wybiera się sześć przedmiotów, które studiuje się codziennie przez cały semestr. Miałem już pięć, a na szósty nie miałem pomysłu, więc wybrałem fotografię. Z drugiej strony, nie mogło to być tak do końca przypadkowe, ponieważ już po kilku miesiącach zanudzałem nauczyciela prośbami, aby pozwolił mi po lekcjach zostać trochę dłużej w ciemni. Potem przyjechałem do Polski i przez trzy lata robiłem zdjęcia, wywoływałem i powiększałem, mniej lub bardziej świadomie, w domu, w zaaranżowanej ciemni. Coraz bardziej czułem, że potrzebuję z kimś się skonsultować, komuś moje zdjęcia pokazać. Szukałem w kilku miejscach, aż w 1997 roku jeden ze znajomych opowiedział mi o warsztatach fotograficznych prowadzonych przez Juliusza Sokołowskiego na Wydziale Polonistyki UW.
W Stanach miałeś wyłącznie zajęcia praktyczne? Może wtedy już zacząłeś interesować się historią fotografii amerykańskiej?
Zajęcia w Stanach nastawione były na praktykę i zagadnienia techniczne: przysłowiowe "jak zrobić dobre zdjęcie", trochę historii fotografii. Jeśli chodzi o sposób, w jaki fotografuję i jak ja o tym myślę, to generalnie stało się to na warsztatach. Przez dwa semestry chodziłem na zajęcia, a potem Juliusz Sokołowski zaproponował mi wspólny wyjazd na zdjęcia. Pojechaliśmy do Grudziądza fotografować więźniarki, i wtedy okazało się, że dobrze nam się razem pracuje - zacząłem za nim nosić statywy. Przez dwa lata byłem asystentem Sokołowskiego, pomagałem mu przy kampanii reklamowej TOK FM, zleceniach dla Marie Claire, itd. Jednocześnie z całym towarzystwem warsztatowym jeździliśmy sobie na plenery, organizowaliśmy wystawy i tak zawiązała się grupa, która w tym roku przeistoczyła się w formalne stowarzyszenie z prawdziwego zdarzenia. Nazywa się "poniekąd", bo zostało stworzone przez ludzi, którzy chodzili na warsztaty, byli studentami, zajmowali się różnymi rzeczami i "poniekąd" robili zdjęcia
Czy jesteście "poniekąd" konkurencją dla Związku Fotografików?
Spotkałem się już z takimi opiniami. Myślę, że życie nie lubi pustki. Szczerze mówiąc nie wydaje mi się, żeby związek przez ostatnie cztery lata zrobił coś interesującego. Nawet nie przychodzi mi w tej chwil do głowy, co ZPAF mógłby mi zaproponować. Myślałem o zdawaniu do ZPAF-u, ale nie wiem specjalnie, co mogłoby to dla mnie oznaczać. To jest trochę taki szyld - "Ja należę do Związku", ale co to właściwie oznacza - nie wiem. Nie chcę nikogo krytykować, uważam po prostu, że ludzie, którzy chcą się spotykać i razem działać, na przykład jako grupa fotografów, to jest wartość sama w sobie i jest to rzecz fantastyczna, którą warto i należy wspierać.
Warsztaty Juliusza Sokołowskiego były twoją szkołą fotograficzną, bo na Uniwersytecie Warszawskim studiujesz ekonomię...
Tak, choć ostatnio dochodzę do tego, że to wykształcenie ekonomiczne, szczególnie historia myśli ekonomicznej i zagadnienia społeczne, coraz częściej przebijają jako tematy moich prac. Interesują mnie na przykład zmiany stosunków pracy, metod produkcji i konsekwencje tych zmian w życiu ludzi. Wiąże się to z przemijaniem, odchodzeniem pewnych fragmentów rzeczywistości na miejsce których przychodzi nowe, zwykle bardziej plastikowe i tandetne. Robiłem kilka takich projektów i następne mam w głowie.
W twoich pracach widać podobieństwo do tego, co robi Juliusz Sokołowski. Przejąłeś nie tylko jego metody i warsztat pracy, ale chyba również estetykę... Czy to od niego wziąłeś pomysł na starą, wręcz archaiczną kamerę?
Co do metod, to obaj się różnimy, więc i nasze metody, szczególnie związane z pracą z ludźmi trochę się różnią. Wydaje mi się, że estetyka jest też sprawą dość indywidualną, ale oczywiście wiadomo, że pewne zagadnienia fotografuje się w podobny sposób i większość tych metod niewątpliwie podpatrzyłem u Sokołowskiego. Używam też tak jak on aparatu 4x5 cala, od niego nauczyłem się używać negatywu PN 55 polaroida.
Czym konkretnie fotografujesz?
Fotografuję aparatem wielkoformatowym 4x5 cala. Zaczynałem od Graflexa teraz jest to brytyjski aparat MPP. Powoli oswajam się także z aparatem 8x10 cala. Zaczęło się od tego, że nieżyjący już fotograf Maciej Musiał zorganizował trzy lata temu "Stowarzyszenie Graflexowców". Maciej używał tego aparatu od dawna, on zaraził Sokołowskiego, no i w końcu ja też stałem się właścicielem pięćdziesięcioletniego prawie aparatu ...
Z czym się łączy fotografowanie wielkim formatem?
Mnie przekonało do wielkiego formatu to, że fotografowanie takim aparatem to jest święto. Zawsze miałem problemy z fotografowaniem ludzi. Nie wiedziałem jak przełamać tę barierę, a w momencie jak mam taki aparat, który wszyscy widzą, bariera znika... Takim aparatem robi się zdjęcia dosyć specyficznie, nie można robić zdjęć z zaskoczenia. Trzeba ustawić go na statywie, wszyscy go widzą, poza tym wygląda naprawdę poważnie i od razu wszyscy ciebie też poważnie traktują. Pomijam wszystkie względy techniczne, sam negatyw 4x5 cala to materiał niesamowitej klasy, ostry, kontrastowy... Sam fakt, że nie chowasz się za aparatem mało obrazkowym, tylko stoisz z modelem twarzą w twarz, to tworzy aurę. Zdjęcia, portrety wydają mi się jakieś prawdziwsze. To nie jest to samo, co decydujący moment Cartier-Bresson'a, trzeba przygotować zdjęcie. Zdjęcie nie zależy od czynników zewnętrznych, to czysta relacja między mną, aparatem i modelem...
To prawda, że pracujesz w duecie z "tekściarzem"?
Tak, wspólnie z moją narzeczoną Magdą Raczyńską stworzyliśmy duet fotograf-socjolog. Ja fotografuję, ona pisze. Taka forma pracy była dość popularna przed wojną w Stanach, a tego jak wiesz nauczyłem się na kursie z historii dokumentalnej fotografii amerykańskiej. Zajęcia na Amerykanistyce UW były dla mnie ważne, bo sam nigdy bym się nie zmusił do przestudiowania tego materiału. Bardzo mi to poukładało w głowie.
Jak to się stało, że twoje zdjęcia zrobione sprzętem nie z tej epoki dostały właśnie nagrodę Fotografii Prasowej, która powszechnie kojarzona jest z reportażem, małym obrazkiem i setkami rolek filmu 35mm...
Myślę, że wiele rzeczy miało na to wpływ. Widzę i słyszę, że ludzie są już znudzeni szybkimi, małoobrazkowymi zdjęciami w prasie. Nawet jury World Press Photo się zmienia, już coraz mniej jest koszmarnych zdjęć z wojen, pełnych przemocy itd...
Opisz proces realizacji jednego, konkretnego projektu. Od pomysłu do nagrody...
Może Bieszczady, "Sanna". Generalnie nie było to coś niezwykłego, każdy fotografuje swoich znajomych i przyjaciół. Jadąc tam z aparatem znałem różne historie, nie miałem wprawdzie zaplanowanego projektu, ale wiedziałem, że chcę im zrobić zdjęcie. To było pierwsze zdjęcie, a jak byłem już dłużej z rodziną Brossów, to doszedłem do wniosku, że na tym jednym zdjęciu nie może się skończyć i zrobiłem następne. Połączenie ich niesamowitej historii z piękną okolicą, w której żyją, a przede wszystkim z tym jak niezwykłymi są ludźmi sprawiło, że chcę tam wracać i to dokumentować. To jest dopiero pierwszy rozdział długoletniej opowieści, którą mam nadzieję zrealizować...
To się potem znalazło w "Pozytywie"?
Tak, dałem to Andrzejowi Georgiewowi, który miał się spotkać z redakcją "Pozytywu". To było trochę przypadkiem, ale czułem, że coś w tym materiale jest. Motywował mnie między innymi Wojtek Prażmowski, któremu bardzo wiele zawdzięczam. "Pozytyw" to wziął i dał, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, jedno ze zdjęć na okładkę. Potem była "Polityka"... Do wzięcia udziału w konkursie namówiła mnie Ania Bedyńska. Pamiętam, jak robiłem odbitki w nocy przed ostatecznym terminem, i nieprzytomny wiozłem je rano razem z dwoma innymi materiałami, "Fabryką" i "Barceloną". Pomyślałem, że jak pojawiają się takie trzy "inne" materiały, to musi zostać to zauważone. Wiedziałem, że tamte dwa nie są aż tak mocne, ale robiły dobre tło na "Sannę"...
Skąd twoje znajomości z Wojtkiem Prażmowskim?
To jest rodzinna sprawa. Moja ciotka, która jest historykiem sztuki zamawiała u niego w 80-tych latach materiały dokumentacyjne. Oprócz tego razem jeździli na wczasy do Nidzicy, i tam się zaprzyjaźnili. Gdy ciotka oceniła fachowym okiem, że coś ze mnie będzie, to zabrała mnie do niego do Częstochowy. Na mnie, to spotkanie, zrobiło ogromne wrażenie, bo Wojtek jest owiany legendą, jego zdjęcia, jego praca... I już pierwszego dnia pokazał mi swoje prace, swój warsztat, i to było inne...
Robisz bardzo różne rzeczy tym samym wielkim i archaicznym aparatem, od kameralnych portretów, po zdjęcia z manifestacji, jak ostatnio 8 marca...
Tak, chociaż wydaje mi się, że tu jest cały czas ta sama myśl. Używając tego aparatu muszę wiedzieć wcześniej, co chcę, żeby na tym zdjęciu było. To wymaga nieraz mocnego kombinowania. Robię mało zdjęć, bo poza trudnościami w obróbce jest to po prostu o wiele droższe. Nawet na festiwalach i manifestacjach, kiedy wyciągam ludzi z tłumu, to jest to pewna konwencja, to nie są zdjęcia spontaniczne, i to ja tę konwencję muszę narzucić. Oczywiście nigdy w stu procentach nie udaje się tego zaplanować, to jest ten dreszczyk emocji. Poza tym musisz pamiętać, że ten aparat w latach 40-tych był aparatem reporterskim i robiono nim zdjęcia w przeróżnych warunkach. Fakt, że najczęściej z lampą i bez statywu, czego ja nie robię, ale jednak.
Czy coś się zmieniło po otrzymaniu tak prestiżowej nagrody?
Na pewno jest to wielka satysfakcja, biorąc pod uwagę skład komisji, która jest obiektywna... Były też telefony od znajomych, ale to już się skończyło. Oczywiście, gdy wchodzę do różnych redakcji, czego w ogóle nie lubię robić, ale z racji wiadomo jakich jestem zmuszony, to jest jakoś przyjemniej, jest łatwiej.
Nie boisz się, że zostaniesz zaklasyfikowany jako 'reporter' bądź 'fotograf prasowy'? Pytam, bo niektóre z twoich prac ewidentnie mają ambicje bycia "artystycznymi"...
Nie boję się, bo nie widzę w tym nic złego. Poza tym, kto ma mnie tak klasyfikować? Fotograf prasowy musi być dużo bardziej "wydajny", podczas gdy ja jestem w stanie zrobić tego typu materiałów maksymalnie cztery w roku, co jest absolutnie nieopłacalne ekonomicznie. Muszę ratować się 'fuchami'. To co robię jest dosyć żmudne, ale chroni mnie to, taką przynajmniej mam nadzieję, od bycia kolejnym z szeregu. A co do ambicji artystycznych, to Walker Evans, który fotografował różne rzeczy, i społeczne, i dokumentalne, wyrażał się z pogardą o fotografii jako sztuce. Absolutnie nie traktował jej jako sztuki, a wiadomo, że obecnie taki status mają jego zdjęcia, sprzedawane na świecie za naprawdę grube pieniądze w poważnych galeriach sztuki. Ja chcę robić to co mi w duszy gra. Oczywiście, staram się robić zdjęcia, które nie będą już następnego dnia nieaktualne. Chciałbym, żeby materiał, który robię teraz był równie aktualny za dziesięć lat, a może nawet jeszcze bardziej wartościowy przez swój dokumentalny charakter.
Z Konradem Pustołą rozmawiał Adam Mazur
11 kwietnia 2001
W fotoTAPECIE poprzednio:
- Nagrody w Konkursie Polskiej Fotografii Prasowej 2001
- Wystawa laureatów Konkursu Polskiej Fotografii Prasowej 2001
Copyright © 1997-2024 Marek Grygiel / Copyright for www edition © 1997-2024 Zeta-Media Inc.