Dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, czyli tango ze Świetlikiem

Andrzej Świetlik w rozmowie z Adamem Mazurem i Mariuszem Chacińskim

Adam Mazur: Pamięta pan, jak zadzwoniłem, żeby ustalić termin naszego spotkania, wówczas przeprosił mnie pan i zapytał, czy nie mógłbym zadzwonić za dziesięć minut, bo właśnie słucha pan audycji w programie trzecim polskiego radia, w której mowa o "Irreligii". Domyślam się, że chodziło o komentarz do skandalu, jaki spowodowała w Brukseli praca członka Łodzi Kaliskiej. Jestem ciekaw, jak pan zareagował na to całe zamieszanie wokół grupy. Czy pan osobiście brał udział przy redagowaniu tego "obrazoburczego" numeru "Tanga"?

Andrzej Świetlik. Fot. M. Grygiel

Andrzej Świetlik: To był w ogóle pierwszy numer naszego pisma, a praca, która spowodowała zamieszanie była autorstwa Adama Rzepeckiego. Redagowanie "Tanga" polegało na tym, że każdy sam produkował swoje autorskie strony, które później razem składaliśmy. Adam dał taką - była to jednocześnie okładka "Tanga" - i przez tyle lat był święty spokój. Jestem zaskoczony reakcjami na pracę Adama, ale co zrobić, taka jest polska kultura. Natomiast, co się tyczy tej audycji, to nie trafiłem do tej pory na dobre, merytoryczne omówienie tego tematu. Wszystkie jedynie dotykają problemu, by w połowie drogi przestać go analizować. Pani, która brała udział w tej audycji powiedziała w pewnym momencie, że zrobiła sobie takie doświadczenie, mianowicie naszkicowała sobie tę ikonę Matki Boskiej, na tyle na ile potrafiła, i próbowała wykonać następny ruch i dorysować jej wąsy. Nie mogła, bo ręka jej na to nie pozwoliła. Ona była najbliżej sedna pracy "Rzepki". Powinna była spróbować, bo doświadczenie Adama szło dalej - cytując gest Duchampa zmierzył się z kulturą, jej regułami czy rygorami, z sobą samym... Wszystkie uderzenia w niego, że on profanuje są po prostu bez sensu, ponieważ profanacją jest nie tyle jego gest, co masowa produkcja i sprzedaż tej kartki, która jest bardzo lichej jakości. Mam ją zresztą u siebie w domu. "Rzepka" wykonał pewien eksperyment na kulturze. Dość ryzykowne, ale odważył się i chwała mu za to. Mało tego, on to zrobił w ograniczonym obszarze, nie celował w mass-media. "Tango" było bardzo hermetycznym działaniem, doświadczeniem grupy kilkunastu, może kilkudziesięciu ludzi, a nakład pisma wynosił raptem 200 egzemplarzy.

AM: Jaki był kontekst działalności "Tanga"? Kiedy powstawało i w jakich okolicznościach? Marek Grygiel opowiadał mi, że pewnego rodzaju punktem kontaktowym była dla was Mała Galeria?

: To prawda, Mała Galeria była taką placówką wysuniętą na Warszawę, i rzeczywiście był to wyśmienity punkt kontaktowy. Natomiast "Tango" składaliśmy na "Strychu" w Łodzi [Piotrkowska 147 - przyp. red.]. A skąd "Tango" się wzięło? Z potrzeby takiego wydawnictwa. Choć wielu szczegółów nie pamiętam pewny jestem, że mieściło się w zjawisku, które później nazywaliśmy umownie "kulturą zrzuty". Autorem tego terminu był Jacek Jóźwiak. "Tango" powstawało jako wydawnictwo nieperiodyczne na zasadzie dobrowolnego dorzucania własnych stron. Ciekawa historia była z tytułem, bo tango to taki taniec, w którym robi się dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Stąd tytuł. Pismo powstało gdzieś w stanie wojennym. Chyba u schyłku 1982 roku.

 

 

Andrzej Świetlik: wystawa "Nadziei 5", Stara Galeria ZPAF w Warszawie, listopad - grudzień 2001. Fot. Arek Ścichocki/GW

 

AM: Jak właściwie zaczęła się pana przygoda z Łodzią Kaliską i wcześniej, ze sztuką w ogóle?

: To był zbiór przypadków. Jeden po drugim. To, że poznałem kolegów z Łodzi Kaliskiej to też przypadek, bo wówczas mieszkałem w Koszalinie. Interesowała mnie fotografia i nic więcej. A ponieważ miałem zupełnie inny zawód - budowałem drogi i mosty, to fotografią zajmowałem się amatorsko. Byłem takim "zaawansowanym fotoamatorem", jeździłem na plenery, sympozja fotograficzne takie jak w Gorzowie Wielkopolskim, i tak poznałem Janiaka, Makarego, Kwietnia... Było to w głębokich latach 70-tych. Potem były "Fotograficzne spotkania młodych" w 1974, 1976 roku. Pamiętam, w Darłówku w 1978 roku, kiedy byłem komisarzem artystycznym tego pleneru, nastąpił ten eksces towarzysko-artystyczny, który był nie do zaakceptowania przez pozostałych organizatorów. Wówczas cała grupa uczestników wraz ze mną została z pleneru relegowana, właściwie wygoniona z imprezy. Postanowiliśmy założyć swoją własną grupę i zorganizowaliśmy konkurencyjną imprezę w nieistniejącym już hotelu "Bryza" przy latarni morskiej. Spotkanie w dużej mierze przeniosło się do nas.

AM: Dla pana, jako organizatora, relegowanie z pleneru musiało być szczególnie dotkliwe...

: Usunęli Janiaka, Rzepeckiego, Kwietniewskiego, Wielogórskiego, i mnie. Dołączył do nas Andrzej Różycki i jeszcze kilka osób. Ulokowaliśmy się w hotelu, a spotkania miały swoje nowe miejsce w knajpie na dole. Takie były urodziny "Łodzi Kaliskiej", a nazwa dobra jak każda inna, a nawet lepsza. Z racji tego, że przeważali Łodzianie nie wybrana została nazwa "Kraków Płaszów", choć "Rzepa" i też się znalazł w grupie... Już wcześniej, przed oficjalnym powstaniem grupy "Łódź Kaliska", były fajne momenty. Łodzianie na ogół przyjeżdżali "z czymś". Na przykład na tym plenerze w Darłówku zjawiali się z instrumentami jako "Filharmonia Łódzka". Robili koncerty, które polegały na tym, że w czasie spożywania alkoholu wydobywały się przeróżne dźwięki opisane jako "dźwięki filharmoniczne". Oczywiście dla nas to była fenomenalna zabawa, ale dla nich, to znaczy dla tych, którzy nie byli w stanie przyłączyć się do tej zabawy to było nie do zaakceptowania, więc nas wygonili. Potraktowali nas jak chuliganów, którzy nie potrafią się zachować i zakłócają ciszę nocną nie dając spać innym

AM: Cały czas mówi pan o Łodzi Kaliskiej "oni", czy to dlatego, że dojeżdżał pan z Warszawy?

Oni z Łodzi, ja z Warszawy...

AM: W związku z tym czuł pan, że jest na zewnątrz grupy? Odstawał pan również z powodu swojej fotografii, dokumentował pan ich działania...

: Nic nie dokumentowałem. Najwięcej dokumentował Zygmunt Rytka. Ja nie miałem ambicji, żeby zostać dokumentalistą. Ta fotografia nigdy mnie nie fascynowała. Właśnie wyczytałem bardzo piękne zdanie na temat takiej fotografii - to z nowej książki Świetlickiego i Dyducha Katecheci i frustraci: "Na zdjęciach było widać mniej więcej to, co fotografował." Koniec zdania. Wyrwany z kontekstu opis polskiego fotografa, ale to właśnie jest takie dokumentowanie, które nie ma w sobie nic więcej oprócz bycia i notatki. Co innego jeśli jest to bardzo konsekwentny i wieloletni zapis sytuacji, w której fotograf uczestniczył - taki osobisty fragment historii sztuki, jak to robi na przykład wymieniony już Zygmunt Rytka, czy Anna Bohdziewicz w swoim "Fotodzienniku".

AM: 'Przyczepiłbym' się jednak do roli, jaką pan zajmował i zajmuje w Łodzi Kaliskiej...

: Każdy z nas był inny. Motorami intelektualnymi byli zawsze Kwiecień z Janiakiem. Konstruowali wspólnie teksty, choć są zupełnie różni. Janiak jest postacią racjonalną od początku do końca, a Kwiecień to jego przeciwieństwo. To jest facet złożony z emocji, intuicji, a przy tym bardzo dobrze wykształcony. Oni się świetnie uzupełniali, i nawet obecnie, jeśli się nie kłócą, to są w stanie złożyć razem coś fajnego. Makary to postać, która jest dziełem sztuki samym w sobie. Tak któregoś dnia ustaliliśmy, i tak rzeczywiście jest. Adam Rzepecki jest jeszcze inny - ma w sobie cały szereg cech "krakowskich", może nawet "jarmarczno-krakowskich". "Rzepka" ma również niebywałe poczucie humoru i pomysły. A kim ja jestem? ...Nie wiem. Pewnie kimś jeszcze innym. Mógłby na to wskazywać fakt, że bardzo wiele rzeczy, które oni robili, mało mnie interesowało. Natomiast zawsze wnosiłem to, co dla mnie było najważniejsze, to znaczy fotografię. Wydaje mi się, że nieprzypadkowo mobilizowaliśmy się właśnie na sesje fotograficzne, że mam w tym duży udział.

AM: Nie wiem czy pan się zgodzi z tym, co teraz powiem, ale uważam, że obecnie pana fotografia i pan osobiście odgrywa o wiele ważniejszą rolę w kształtowaniu tożsamości grupy niż dawniej, że te pańskie sesje są właściwie spoiwem i osią obecnej działalności Łodzi Kaliskiej. Nie wiem dokładnie, jak wyglądała pana rola w latach 80-tych w grupie, ale obecnie trudno sobie wyobrazić działalność Łodzi Kaliskiej bez pana zdjęć.

: Zawsze wierzyłem w to, że fotografia ma największą siłę z tego, co robimy. Między innymi dlatego, że może być efektowna. Sądziłem, że ludzi często nuży zapis czy komunikat, który jest dość oszczędny w formie, lakoniczny, czasami bardzo głęboki i mądry, natomiast jego forma, taka zwykła jak na przykład tekst, może nie zachęcać do jego analizowania. Dlatego wierzyłem, że fotografia jako materia na ogół łatwa do odbioru, jest w stanie zainteresować większą ilość osób. Mało tego - myślę, że to jest medium szalenie popularne i to również jest jego siła.

Mariusz Chaciński: Czy bez Świetlika istniałaby Łódź Kaliska, i czy byłaby równie popularna?

: Na pewno, tyle, że byłaby inna. Myślę, że na to czym jest Łódź Kaliska składa się wszystko to, co związane jest z performensem, przywołanie muz...

MCh: Kiedy właściwie pojawiły się muzy?

: Muzy były prawie zawsze.

AM: Ale nie było ich aż tyle...

: No tak, na początku była jedna, potem dwie...

AM: A czy pana żona nie miała nic przeciwko rozbieranym sesjom?

: Nasz związek trwa ponad 20 lat i darzymy się wzajemnym zaufaniem...

AM: W jaki sposób udało się wam skłonić do współpracy tyle kobiet?

: Dobre pytanie - one są po prostu zaczepiane. Na ulicy, czy w naszym klubie, w "Łodzi Kaliskiej". Przypadek trafień jest mniej więcej jeden do pięciu, jeden do dziesięciu. Zaczepia się normalnie, tak jak zaczepia się dziewczyny: "Bardzo panią przepraszam, czy zechciałaby pani wziąć udział w sesji Łodzi Kaliskiej?" Jeśli to się dzieje w klubie, to wtedy jest łatwiej, bo na ścianach wiszą zdjęcia i wiadomo, o co chodzi. Na ulicy bywa trudniej. Czasami bywają porażki. Nawet często. Jest jeden warunek, kryterium, które bierzemy pod uwagę przy wyborze pań, mianowicie kobieta powinna być wizualnie bardzo kobieca. Któregoś razu było tak, że zgłosiła się do nas dziewczyna, która tych warunków nie spełniała. Musieliśmy jej brutalnie odmówić, i potwornie się na nas obraziła... Potwornie... Przychodzą do nas różne dziewczyny - zarówno świetnie wykształcone, jedną z muz jest doktor socjologii, ale także dziewczyny zupełnie zwykłe, jak na przykład dwie sprzedawczynie butów - "butowe". Nie ma żadnych reguł. Na ogół dziewczyny nie ingerują w scenariusz sesji, ale mają duży wkład w realizację.

MCh: Czy sesje Łodzi Kaliskiej odbywają się według jakiegoś scenariusza?

: Nie ma żadnych reguł. Spotykamy się i wspólnie decydujemy o tym, co będziemy dalej robić. Jedyne, co wiemy wcześniej to, że będziemy robić zdjęcia. Oczywiście moi koledzy się z tym nie zgodzą...

 

Andrzej Świetlik: Anioł nie dziewczyna. Z wystawy "Nadziei 5" - Stara Galeria ZPAF w Warszawie, XI-XII.2001

 

Andrzej Świetlik: Taczki. Z wystawy "Nadziei 5" - Stara Galeria ZPAF w Warszawie, XI-XII.2001

 

AM: Wróćmy może jeszcze do wątku historycznego, tak, aby to wszystko poukładać mniej więcej chronologicznie. Kiedy zamieszkał pan w Warszawie?

: W 1978 roku, wcześniej mieszkałem w Koszalinie. A jak to poukładać? Zacznijmy może od tego, że na początku istnienia grupy "Łódź Kaliska" zajmowała nas fotografia wówczas bardzo modna, mianowicie medializm. Robiliśmy wtedy absolutnie czyste prace fotomedialne.

AM: Łódź Kaliska i fotomedializm?

: Wszyscy z grupy to robili. Przecież myśmy spotkali się na gruncie fotograficznym...

AM: Robiliście fotografię "czystą" i analityczną? Coś w stylu Jerzego Olka?

: Tak, chociaż Jerzy Olek był bardziej naukowy. Myśmy bardziej odwoływali się do elementów natury ludzkiej. Koledzy z Łodzi tworzyli już wcześniej grupę przy Łódzkim Towarzystwie Fotograficznym. Zrobiliśmy przed dwoma laty wystawę w ŁTF-ie pod tytułem "Pierwociny", gdzie każdy miał obowiązek pokazać prace z okresu sprzed Łodzi Kaliskiej. Ten nasz fotomedializm to też była zabawa, ale bardzo poważna zabawa. Potwornie to było wymęczone, ale być może potrzebne, żeby to zniszczyć i pójść dalej, w zupełnie innym kierunku.

AM: Czy był taki wyraźny moment odejścia od medializmu?

: Nie, kiedy powstawała Łódź Kaliska to był już schyłek tego nurtu, i jeśli coś było później, to już tylko jakieś czkawki.

AM: Jakby nie było, to Łódź Kaliska jest chyba jedynym tak wyraźnym przykładem odrzucenia tamtych idei i rozpoczęcia pracy w zupełnie innym stylu...

: Jeśli tak się stało, to jedynie dzięki temu, że istniało wcześniej pewne środowisko. Po prostu środowisko musiało wygenerować coś nowego, bo tamto było na dłuższą metę nieznośne. "Tango" zawiera jeszcze ślady prac medialnych, ale to już jest zabawa tą całą materią. Każdą materią. Nie było chyba takiego wyraźnego momentu odrzucenia tego wszystkiego. Ważnym momentem na pewno była "Konstrukcja w procesie" [wystawa w Łodzi w 1981 r. - przyp. red.]. W części polskiej wystawy, która nazywała się "Falochron", zrobiliśmy dość obrazoburczą ekspozycję. Pojawił się też dosyć okrutny performens: do galerii zaproszono masę ludzi, by następnie zamknąć na kłódkę jedyne drzwi doń prowadzące, na których był napis "Wyjść z honorem". Z pomieszczenia można było się wydostać wyłącznie przez okno, za pomocą specjalnej drabiny...

AM: Fragmenty tego projektu są chyba na którymś z filmów...

: Tak, tak... To chyba jest na "Movie Picture of Łódź Kaliska". Tam się pojawiają takie para-dadaistyczne momenty.

AM: Później, już po wprowadzeniu stanu wojennego, powstało chyba najważniejsze miejsce dla kontrkultury lat 80-tych, czyli strych na Piotrkowskiej.

: Tak, to rzeczywiście było bardzo ważne miejsce. Robiliśmy tam m.in. z [M.] Potocką i [J.] Robakowskim "Nieme kino", składaliśmy "Tango", były sylwestry i imieniny, było wszystko i się działo. Strych trwał parę lat - do momentu, aż nas Włodek Adamiak stamtąd nie wygonił, bo rozwiódł się i nie miał gdzie mieszkać, a strych należał do niego.

AM: Przez "Strych" przewinęła się cała plejada artystów... Czy któryś z nich dołączył do Łodzi Kaliskiej w tym czasie?

: Nie. Łódź Kaliska od samego początku, kiedy stworzyliśmy regulamin, była grupą personalnie zamkniętą. Owszem, wielu artystów działało wspólnie z nami, na przykład Jacek Kryszkowski, ale skład grupy pozostał od czasu jej powstania niezmieniony. Inni, jak na przykład Truszkowski, Zbyszek Libera, Jóźwiak, Anka Płotnicka, Ryba, Wacek Ropiecki, Zygmunt Rytka czy Józek Robakowski, byli "przyjacielami" grupy... Myślę, że najsłabszym momentem dla Łodzi Kaliskiej była druga połowa lat 80-tych. Wprawdzie zrobiliśmy dobrą wystawę na 10-lecie, ale już na strychu sąsiadującym z tym prawdziwym. W okolicach tego jubileuszu artystycznie było średnio. Później na kolejne 10-lat od naszej drużyny odmeldował się Adam Rzepecki.

AM: Wtedy też nastąpiła "muzeifikacja" Łodzi Kaliskiej...

: Uznaliśmy, że jesteśmy tak starzy, że sami możemy zostać eksponatami w muzeum.

AM: Spoglądając z pewnego dystansu czasowego na działalność Łodzi Kaliskiej wydaje się, że był to proces stopniowego odchodzenia od kontrkultury w kierunku działalności oficjalnej, nastawionej na szerszy odbiór - "Tango" dotyczyło kilkunastu osób, "Strych" kilkudziesięciu...Wasze kolejne działania obejmują swym zasięgiem coraz większą liczbę osób. Wasze starsze prace, jak w przypadku prowokacji Rzepeckiego, wchodzą w szerszy obieg. Wystawę w Brukseli obejrzą pewnie tysiące ludzi...

: Każdy ma w sobie potrzebę akceptacji. Rozmawialiśmy o tym, że w pewnym momencie kończy się sens tworzenia tylko dla wąskiego grona. Jest taka granica, a potem rodzą się frustracje. Zauważyłem, że każdy z nas miał taką potrzebę. Janiak i Kwiecień zawsze chcieli zrobić prawdziwy film. Mało tego, chcieli zrobić film fabularny. Wcześniej byłoby to niemożliwe - można było robić tylko takie filmy, jakie robiliśmy prawie darmo. Natomiast o tym, żeby zrobić film z normalnym budżetem nie mogło być mowy. Kiedy się taka okazja pojawiła, (Tadeusz Porada miał w tym duży udział i zdecydował się zainwestować pieniądze) to Janiak i Kwiecień natychmiast zaczęli realizować swoje projekty... Taki moment musiał przyjść - każdy to ma. Szło o to, żeby znaleźć odpowiednią furtkę i pokazać coś dla większej widowni. To był taki pretekst. A z filmów to już musicie 'odpytać' Kwietniewskiego i Janiaka.

AM: Może z filmu tak, ale pan przecież też zaczął realizować swoje pomysły, marzenia związane z fotografią. Od paru lat nie musi pan już szarpać się ze sprzętem i walczyć na "Strychu" ciesząc się z tego, co wyjdzie...

: Tak, to prawda, teraz można zrobić wszystko. Jest czasami tylko jeden problem, mianowicie kasa. Znaleźć kasę na projekty związane ze sztuką jest szalenie trudno... Dawno temu, jak rzuciłem swój pierwszy zawód, powiedziałem sobie, że skoro fotografia jest moją pasją, to polecę dwoma torami: po pierwsze będę robił to, co lubię i po drugie będę robił fotografię za pieniądze, po to, żebym mógł zarobić na tą pierwszą, najważniejszą dla mnie działalność. Na początku było rzeczywiście trudno, ponieważ Warszawa była dla mnie miastem dość nieprzyjaznym. Wchodziłem z zewnątrz. Były straszne układy z tymi zamówieniami, i jak przypomnę sobie niektóre szczegóły, to naprawdę wolałbym tego nie pamiętać. To było bardzo skomplikowane, nieomalże jak mafia. Było kilka osób, które się w tym wszystkim doskonale poruszały, i właściwie były monopolistami na rynku zamówień. Niektóre obrzydliwe propozycje, jakie do mnie trafiały, żebym nie robił nic tylko odstępował część swojego limitu, albo wręcz cały za jakieś procenty, to było upokarzające... Obecna sytuacja wcale nie jest tak komfortowa, jak mogłoby się komuś wydawać. Dużą część tego, co robię obecnie, stanowią zamówienia komercyjne, które traktuję wyłącznie instrumentalnie i zarobkowo. Często jest to tylko rzemiosło, i tym się nie chwalę, ale też się tego nie wstydzę, bo staram się by było rzetelne. Kilka lata temu powiedziałem sobie, że nie będę fotografował żadnych przedmiotów - żadnych łyżek, żadnych butów. Chciałem fotografować ludzi i zawęziłem pole działalności komercyjnej wyłącznie do portretów. Odmawiam innych prac. Natomiast to wcale nie znaczy, że to, co realizuję, to są ambitne prace. Większość fotografii komercyjnej jest na poziomie bardzo infantylnym. Wierzę jednak, że za chwilę powstanie w Polsce rynek na fotografię kolekcjonerską. Status fotografii będzie podobny do malarstwa olejnego, grafiki. Wierzę, że taki moment nastąpi i będę mógł zrezygnować z tej narzuconej sobie "dwoistości".

AM: Na zakończenie naszej rozmowy chciałbym pana zapytać o Związek Polskich Artystów Fotografików. Ma pan legitymację członka ZPAF?

: Numer 491. Ostatnio zostałem nawet wybrany na szefa Rady Artystycznej Związku. W Związku jestem od 1978 roku. Od momentu przyjazdu do Warszawy, a nawet trochę wcześniej. Wprowadzali mnie Witold Węgrzyn i Krzysztof Jakubowski z Gdańska. Na egzaminie pokazałem zestaw, który mieścił się w nurcie "fotografii socjologicznej", taki komentarz do rzeczywistości.

AM: Jak widzi pan przyszłość ZPAF?

: ZPAF był powołany do życia z zupełnie innych powodów, w zupełnie innych okolicznościach [W 1947 r. pojawił się Polski Związek Fotografików, a od 1952 roku używana jest dzisiejsza nazwa - Związek Polskich Artystów Fotografików, ZPAF - przyp. red.]. Teraz, kraj jest wolny, każdy może robić, co chce, zarabiać pieniądze gdzie chce i jak chce. Trzeba pamiętać, że jedną z ważnych funkcji Związku było umożliwiać ludziom pracę przez system zleceń. Moim zdaniem, ZPAF ma szansę przetrwania jako związek zawodowy, który będzie bronił praw fotografów. Natomiast, jeśli chce odwoływać się do tradycji, a moim zdaniem powinien, to w ramach takiego związku mógłby istnieć klub fotografów artystów.

AM: Czy pan, jako artysta związany z kontrkulturą lat 80-tych, nie widział pewnej sprzeczności, napięcia między swoimi działaniami powiedzmy na "Strychu" i oficjalną pracą w ramach instytucji takiej jak Związek Fotografików?

: Krótko, bo jakiś rok, kierowałem Starą Galerią do wprowadzenia stanu wojennego, a potem tę działalność zawiesiliśmy, bo taki przyszedł rozkaz z ministerstwa. Galeria wznowiła pracę w maju 1982 roku i jako pierwsza po półrocznej przerwie była świetna wystawa fotografów amerykańskich.

AM: A co z bojkotem?

: Mieliśmy do wyboru albo robimy wystawę, albo w trybie komisarycznym Związek zostaje rozwiązany. Był nakaz robienia wystaw dalej, tak jakby nic się nie stało. Trzeba było się głowić, co zrobić, żeby te wystawy były dobre, żeby to wszystko przetrwało. To było fantastyczne, że mimo wszystko udało nam się wtedy coś zrobić. Pamiętam, jak w tym gorącym czasie ówczesny prezes Związku, Zbigniew Dłubak, starał się hamować nasze zapędy, doradzał rozsądek, przestrzegał przed podejmowaniem pochopnych decyzji...

AM: Nie było żadnego ostracyzmu ze strony środowiska?

: To przeszło cicho i spokojnie. Robiliśmy, bo po prostu szkoda było rzucić cały dorobek, wszystko, co osiągnęliśmy na jedną szalę. Można było bardzo łatwo stracić tę siedzibę, galerię, możliwość wystawiania... wszystko. Po tej wystawie zwolniłem się z pracy w Związku.

 

Z Andrzejem Świetlikiem rozmawiali Adam Mazur i Mariusz Chaciński

grudzień 2001

 

Andrzej Świetlik: Garby poprzeczne. Z wystawy "Nadziei 5" - Stara Galeria ZPAF w Warszawie, XI-XII.2001

 

Andrzej Świetlik: Mazurkas airtour. Z wystawy "Nadziei 5" - Stara Galeria ZPAF w Warszawie, XI-XII.2001

 

 

Zobacz też:

 


Spis treści

Copyright © 1997-2024 Marek Grygiel / Copyright for www edition © 1997-2024 Zeta-Media Inc.

 

04 - 01 - 02